Alan Silvestri o filmie Pinokio: Przed każdym nowym projektem wpadam w panikę [WYWIAD]
Alan Silvestri jest jednym z najlepszych kompozytorów na świecie. Stworzył muzykę do takich ponadczasowych hitów jak Powrót do przyszłości, Forrest Gump, Predator, Avengers: Koniec Gry. Teraz jego dzieło usłyszymy w nowej wersji bajki o Pinokiu w reżyserii Roberta Zemeckisa.
DAWID MUSZYŃSKI: Komponując muzykę do Pinokia, inspirowałeś się ścieżką dźwiękową z animowanej wersji z 1940 roku? A może postanowiłeś pójść w zupełnie innym kierunku?
ALAN SILVESTRI: Jest to pewien miks. Nie mogłem iść w kompletnie inną stronę (choć bardzo mnie kusiło), bo widzowie oczekują pewnych utworów z tej klasycznej animowanej wersji. Oczywiście mogliśmy je trochę przerobić, unowocześnić, ale wciąż duch oryginału musiał być obecny. Wydaje mi się, że takie było podejście do całego filmu. Bierzemy coś starego i mieszamy to z czymś nowym, by produkcja odpowiadała obecnym standardom wizualnym i muzycznym. Taka myśl przyświecała też Glenowi Ballardowi odpowiedzialnemu za piosenki.
To kolejny film Roberta Zemeckisa, do którego tworzysz muzykę. Mam wrażenie, że pod względem twórczości jesteście nierozłączni. Czy po takim czasie jeszcze rozmawiacie o muzyce, czy rozumiecie się bez słów?
Jesteśmy jak stare dobre małżeństwo, które cały czas się zaskakuje. Szanujemy się i wiemy, czego każdy z nas chce. Do tego nauczyłem się, w jaki sposób Robert opowiada swoje historie, dzięki czemu łatwiej jest mi dopowiedzieć to, co się dzieje na ekranie, za pomocą muzyki. To nie jest tak, że Robert bierze wszystko, co mu proponuję. Choć muszę przyznać, że po takim czasie ma już coraz mniej uwag.
Pamiętaj jednak, że nasza wspólna przygoda zaczęła się w 1984 roku podczas pracy nad filmem Miłość, szmaragd i krokodyl. Ile teraz mamy na liczniku? Jakieś 22 projekty? Może 23? I każdy z nich jest dla mnie wspaniały. Nie ma w tym rutyny czy taśmowego tworzenia utworów.
Zrobiło się miło, ale muszę na chwilę popsuć atmosferę. Tom Hanks nie jest genialnym wokalistą i to słychać. Czy tworząc piosenki i muzykę dla niego, musieliście brać to pod uwagę?
Przy takiej wielkiej gwieździe zawsze bierzesz poprawkę na to, że oprócz samego wykonania utworu, którego można się spokojnie nauczyć, dostajemy także wspaniały spektakl pokazujący talent aktorski. I on w razie czego uzupełni pewne braki, więc kompletnie się tym nie przejmowaliśmy. Dla mnie to było ogromne wyzwanie. Tom zawładną tymi scenami. To ja musiałem dopasować się do jego energii i wizji tego, kim jest Geppetto.
Czułeś jakąś presję? Wiem, że pytam muzycznego weterana, ale to jednak jest jeden z największych klasyków, jeśli chodzi o bajki.
Oczywiście, że presja towarzyszyła mi każdego dnia. Ale z drugiej strony pomyślałem, że Robert odczuwa ją jeszcze bardziej. To jest facet z doświadczeniem jeszcze większym niż moje. Jeśli on się podjął tego tematu i podchodzi do niego bez żadnych kompleksów, to nie mam się czego bać. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem.
I takie myślenie pomagało?
Nie (śmiech). Mogę za to powiedzieć jedno: bardzo dobrze się przy tym bawiłem.
W jaki sposób unowocześnia się muzykę, by nie zatracić jej magii?
To przychodzi naturalnie. Muzyka, jak wszystko dookoła nas, ewoluuje. Już nie komponuje się tak jak w latach 40., co za tym idzie, nie da się zrobić takiej samej muzyki do nowej wersji Pinokia. Widownia oczekuje czegoś innego, ale z domieszką utworów, które zna. Choć sama muzyka naturalnie będzie już inna. Film też się zmienia. Ma on zupełnie inne tempo, przez co wymaga innej oprawy muzycznej.
Kiedy zdajesz sobie sprawę, że utwór, który stworzyłeś, to jest to, czego szukałeś? Coś, czego fani kinematografii będę słuchać przez następne dekady? Jakie uczucie temu towarzyszy?
Przez te wszystkie lata nauczyłem się jednej rzeczy. Jeśli w danej scenie reżyser wymyślił sobie, że widownia ma siedzieć w fotelach i zanosić się płaczem, to ja muszę płakać w czasie pisania muzyki. Jeśli to, co tworzę, nie wywołuje u mnie takich emocji, to znaczy, że jeszcze to nie jest to. Więc teraz sobie wyobraź, jak to dokładnie wygląda. Gdy znajdę odpowiednie nuty, to siedzę sam w pokoju i płaczę (śmiech). Wtedy wiem, że to mamy, bo przetestowałem to na sobie. Jeśli ja płaczę, to przynajmniej część widzów też powinna uronić łzę. Używam swojego ciała jako takiego barometru. I to się sprawdza. Przynajmniej jak na razie.
A byłeś kiedyś sparaliżowany przez strach, że kolejny projekt muzyczny nie będzie tak ikoniczny jak poprzednie? Masz mnóstwo utworów, które są mistrzowskie. Uwielbiam ścieżkę dźwiękową z Powrotu do Przyszłości, ale to tylko kropla w morzu twoich dokonań.
Wpadam w panikę przed każdym nowym projektem właśnie z powodów, o których mówisz. Boję się, że moje nowe utwory nie będą nawet w połowie tak dobre jak poprzednie. Jedyne, co mi pomaga, to myśl: „Alan, spokojnie. Zrobiłeś to już ponad 100 razy, więc i teraz powinno się udać. Przecież wiesz, co robisz”. I w głowie rozpoczyna się walka pokoju z paniką (śmiech). Pomaga mi wtedy siedzenie przy biurku i robienie wielu odręcznych notatek. To mnie uspokaja. Pozwala nakierować myśli w jedną stronę i rozpoczyna proces kreatywny, który powoli wycisza uczucie paniki. Wypycha je z mojej głowy. Zaczyna w niej gościć muzyka. Ale tak, za każdym razem jestem przerażony, że już nie znajdę odpowiednich nut, które pomogą stworzyć mi coś cudownego, z czego będę mógł być dumny i co spodoba się widzom.