Jest nadzieja na polskie kino LGBT
W Polsce kino LGBTQ+ wciąż raczkuje i z takim stwierdzeniem ciężko polemizować. Wydaje się jednak, że rodzi się nadzieja na realne powstanie tego gatunku, który na tzw. Zachodzie jest już pełnoprawną filmową kategorią. Niespodziewanie szansę na to dają… gdyńskie mikrobudżety.
Od jakiegoś czasu oglądam sobie odcinki… 13 posterunku Macieja Ślesickiego. Serial ten – przy całej swojej staroświeckości, przez którą nie zestarzał się najlepiej – potrafi wciąż bawić i imponować konsekwencją, z jaką był robiony. Cezary Pazura był wtedy u szczytu formy, a pomoc nieżyjących już wielkich Marków – Perepeczki i Walczewskiego – na pewno nie stanowiła problemu. Dlaczego do tego nawiązuję? Bo żarty z homoseksualizmu i obniżanie wartości osób nieheteronormatywnych stały się w tym serialu jednym z częściej używanych punchline’ów. Jest w nim kilka scen otwarcie pokazujących środowisko LGBTQ+, choćby ta, w której Jarosław Boberek przychodzi zgłosić przestępstwo, czy ta, w której bohaterowie ochraniają demonstrację (zapewne Paradę Równości) i padają określenia o "zboczeńcach" oraz "kochających inaczej… trochę z boku". Ten obraz ma dwa odcienie, z których żaden nie jest pozytywny. Jeden to oczywiście odcień humorystyczny, który w końcówce lat 90. wydawał się nawet zabawy. Drugi to ten polegający na oczywistym obrażaniu i dyskryminowaniu mniejszości. Żaden z nich nie przeszedłby dzisiaj w komedii. Wtedy przechodził, bo takie właśnie było podejście polskiej kinematografii do osób nieheteronormatywnych – nawet najbardziej progresywnie myślący filmowcy nie byli w stanie zerwać więzów wynikających z myślenia społeczeństwa, szczególnie o gejach, bo tematu innych mniejszości seksualnych dotykano wyjątkowo rzadko. Geje w filmach (ale też w serialach, które zaskakująco często po te motywy sięgały) byli obiektami drwin, inspiracją do żartów, a przy dobrych wiatrach postaciami, które stanowiły tło (raczej pozytywne) dla heteronormatywnych bohaterów pierwszego planu. Przypomnijmy sobie chociażby seriale przełomu wieków – homoseksualiści byli przyjaciółmi, do których szło się po modowe porady, a przy gorszych fabularnych rozwiązaniach okazywali się tymi, którzy niszczą te "normalne" związki. Trudno było przypuszczać, że geje w niedalekiej przyszłości staną się głównymi bohaterami własnych kinowych historii pisanych w naszym kraju.
ODCIEŃ SZAROŚCI
To się zmieniło. Choć tylko nieznacznie – co prawda współcześnie coraz rzadziej widać ten odcień "humorystyczny" przedstawiania osób LGBTQ+, co akurat jest dla naszego kina dobre. Jednak ten drugi obraz jest obecny wciąż i pewnie nie przestanie być obecny jeszcze długo. Wynika to z prostej i oczywistej diagnozy: polskie społeczeństwo jest, jakie jest, Polska jako kraj nie respektuje praw mniejszości i z tego powodu obraz osób nieheteronormatywnych w filmach, które chcą przedstawiać świat realistycznie, inny być nie chce i nie może. Określiłbym to mianem kina o charakterze czysto interwencyjnym, które wciąż traktuje ten temat jako "problem" do rozwiązania, fakt do nagłośnienia, coś, z czym trzeba się "zmierzyć".
Takie są Płynące wieżowce Tomka Wasilewskiego, które z faktu, że bohater grany przez Mateusza Banasiuka jest gejem, czynią powód pewnego rodzaju wstydu i przyczynę walki z samym sobą. Gdyby tak nie było, gdyby Kuba nie przechodził przez oczywisty etap wyparcia, Wasilewski nie grałby w tym filmie takimi kartami jak związek z dziewczyną, potencjalne dziecko, trudna relacja z kuriozalnie skonstruowaną fabularnie i niezbyt wspierającą matką. Wszystkie te warunki mają stanowić przeszkodę w byciu tym, kim chciałby być bohater, bo teoretycznie mają pokazywać tzw. normalność (w jej konserwatywnym wydaniu) w odniesieniu do "nienormalności", którą w tym wypadku stanowić ma wyłamywanie się ze schematu. Podobne rozwiązanie widzimy w jednym z trzech segmentów w gruncie rzeczy nieudanego (choć akurat nie w kontekście tego wątku) filmu Senność Magdaleny Piekorz czy na upartego także W imię… Małgorzaty Szumowskiej. W tych filmach fakt bycia osobą nieheteronormatywną stanowi i będzie stanowić w przyszłości inspirację do konfrontacji – ze sobą, z rodziną, z otoczeniem, z Polską, ze światem. Ciężkie jest życie geja w Polsce. Czy musi być też takie w polskim kinie?
CZYNNIK KOBIECY
A jakie jest życie lesbijki? Uff…trudno mówić o wielu przykładach, choć ostatnio trochę nam ich doszło – nie musimy już z rozrzewnieniem wspominać świetnego Nadzoru Wiesława Saniewskiego. Jednak w tych współczesnych przykładach to życie wcale łatwe nie jest. Śmiem twierdzić, że bywa nawet trudniejsze niż gejów, bo cholernie ciężko lesbijkom znaleźć zrozumienie ich postaw życiowych, które – a jakże! – wynikają praktycznie zawsze ze zmiany dotychczasowego życia o 180 stopni. Tak jest choćby w nieudanej, chwilami wręcz skrajnie nieudanej Ninie Olgi Chajdas. Poznajemy tytułową bohaterkę (bardzo dobra rola Julii Kijowskiej), żyjącą w relacji z partnerem, która zakochuje się w kobiecie (Eliza Rycembel). Od tego momentu rozpada się życie wszystkich wokół, następuje totalna apokalipsa, a to wszystko za sprawą odkrycia przez główną bohaterkę jej tożsamości seksualnej. Po debiucie Chajdas mówiło się, że to kino ważne i odważne. Ja mam jednak gdzieś taką odwagę, kiedy obraz jest tak infantylny, intryga szyta z tak wielką pretensją i tak grubymi nićmi, że można się tylko szyderczo uśmiechnąć.
Nieco lepszym przykładem, bo tutaj chociaż nie ma motywu rozwalenia całego świata, jest wątek Renaty (wybitna rola Doroty Kolak) w Zjednoczonych stanach miłości wspomnianego wcześniej Tomka Wasilewskiego. Lepszym też dlatego, że akurat w tym zakresie Wasilewski emocjonalnie trafił – pokazał kobietę w odosobnieniu, która żyje własnym życiem i nie chce niczyjej krzywdy, nawet jeśli oznacza to konieczność kochania z odległości, z ukrycia. Piękne są te sekwencje i na szczęście wolne od interwencjonizmu i szalonego przerysowania wizji Chajdas. Piękne, ale też smutne i przytłaczające.
ŚWIATEŁKO W TUNELU
Jako osoba, która obejrzała w swoim życiu wiele filmów traktujących o osobach nieheteronormatywnych, przy okazji świadoma swojego położenia w tym mało tolerancyjnym społeczeństwie, mogę powiedzieć tyle: trochę mam dość takiego podejścia do szeroko pojmowanej tematyki LGBTQ+. Ktoś powie, że przecież tak Polska wygląda. Tak, tylko pytanie brzmi, czy przypadkiem do kina nie idziemy jednak po coś innego, po pewnego rodzaju odtrutkę na tę rzeczywistość – trochę jak w oscarowym Moonlightcie, w którym o miłości gejowskiej mówi się jako o czymś czystym i na całe życie. Tak samo w niedawnym Bros, w którym tematyka wykluczeniowa i interwencyjna zastąpiona została pełną akceptacją środowiska i pójściem o krok dalej – w rozrywkę, w wolność twórczą, ale też w zabawę.
Jest nadzieja, że historie bohaterów LGBTQ+ przestaną być schematycznie wałkowane przez filmowców. Dają ją wspomniane wcześniej mikrobudżety – Ostatni Komers, a szczególnie znakomity Słoń Kamila Krawczyckiego. Filmy te traktują temat jako oczywisty – osoby nieheteronormatywne istnieją, są takie same jak te "normalne", mają te same potrzeby i nadzieje. Nie zajmują się wypieraniem z siebie bycia gejem czy lesbijką, walką z otoczeniem, która jest skazana na porażkę. Nie ma tu tych odbierających powagę sytuacji kontrastów – tak prostych, że aż śmiesznych. Z Ostatniego komersu, w którym wątek gejowski nie jest wiodący, i ze stricte już gejowskiego Słonia właśnie z tego powodu bije nowa energia. W oczy rzuca się inne spojrzenie na świat, na społeczeństwo, na środowisko LGBTQ+. Szczerość tych filmów, ich bezpretensjonalność, połączona ze sprawnością debiutantów, momentami naprawdę zachwyca.
Z dobrego źródła wiem, że chyba właśnie o to chodzi osobom nieheteronormatywnym – żeby ich życie traktować jako takie samo jak innych, bez uwypuklania, ekstrapolowania problemów czy kwestii, które albo są już nieaktualne, albo tracą znaczenie. Jak do tego dojdziemy, to będzie można mówić o prawdziwym polskim kinie LGBTQ+. Dożyję tych czasów, nie mam wątpliwości.