Komiksariat. Punisher i Luke Cage – bohaterowie (z) ulicy
Pora na kolejny odcinek Komiksariatu, mojego comiesięcznego cyklu publicystycznego/felietonowego/recenzenckiego. Z końcem kwietnia polecam ponure lektury na majówkę, które łączą (anty)bohaterowie rodem z miejskiego mitu.
Szczypta historii. Może nie aż tak zamierzchłej, jakby mogło się wydawać, bo choć bliżej mi do czterdziestki niż do dwudziestki, nadal ponoć zaliczam się do pokolenia Y, czyli urodzonego już po stanie wojennym. Stąd też pamiętam bardzo dobrze pierwsze amerykańskie komiksy, które ukazały się u nas na samiutkim początku lat dziewięćdziesiątych za sprawą wydawnictwa TM-Semic. Ba, były one niemal moją szkolną wyprawką, bo akurat szedłem do pierwszej klasy. Toteż nic dziwnego, że Punishera czytałem na zmianę z Batmanem czy Spider-Manem, nie mając tak naprawdę jeszcze skonkretyzowanych preferencji, po prostu ciesząc się możliwością obcowania z cudami z Zachodu. Ale nie wydzieliłem osobnej półeczki dla Marvela czy DC, kolejne zeszyty stawiałem obok Thorgala i Kaczora Donalda. Nie miałem też zielonego pojęcia o żadnym tam świadomym kolekcjonowaniu, stąd kupowałem to, co akurat zobaczyłem w kioskowej witrynie i na co miałem wtedy pieniądze. Dlatego też bez zastanowienia i żalu oddałem kumplowi swoje Batmany za Punishery (dopiero potem miałem dumać, czy to była aby dobra decyzja), bo wszystkie opowieści z Gackiem przerobiłem po dziesięć razy. Ale nawet i wtedy nie traktowałem Franka Castle'a jakoś szczególnie, przeczytałem to, czego nie znałem i odłożyłem obok X-Men i Supermana.
Łaskawszym i ciekawszym okiem spojrzałem na Punishera dopiero podczas okienek między zajęciami, kiedy z ziomkiem z uniwerku łaziliśmy do krakowskiego Empiku na Rynku i czytaliśmy, co popadło, w tym komiksy z Mandragory autorstwa Garth Ennis i Steve Dillon. A jak już przejechałem, co mieli na stanie, skupowałem wydania zbiorcze na aukcjach internetowych i tak mi już zostało. Punisher to jedyna seria komiksowa, której kurczowo trzymam się do dzisiaj, czekam na nowe numery, zamawiam, kupuję, czytam, i z radością stawiam na półeczce, choć Ennis już dawno przerzucił się na inne projekty, a nieodżałowany Dillon zdążył wyzionąć ducha. Ale to, co zrobili razem, nadal żyje w kolejnych seriach, pisanych i rysowanych już przez innych. Dlatego cieszy mnie wydanie w Polsce pierwszego tomu bodaj najświetniejszego runu z Castle'em, jaki kiedykolwiek zszedł z drukarskiej taśmy – Punisher Max #01 (wyd. Egmont). I nie jest to związane z nostalgią, jakiej daję tutaj już od dobrych paru minut wyraz, zawsze ceniłem sobie osobność tego antybohatera i tych opowieści istniejących gdzieś na pograniczu nie tylko całego światka peleryn i promieni z oczu, ale i dobrze nam znanej, skonwencjonalizowanej rzeczywistości opartej na prawach nakazu i zakazu. Oraz, a jakże, ten unikalny autorski nerw Gartha Ennisa, jego diaboliczne poczucie humoru, fascynację mechanizmami politycznymi (która, niestety, pod koniec jego runu rozdyma się nadmiernie) i skoncentrowanego na odmalowaniu historii Punishera jako jednostkowej kroniki swoistego rozpadu człowieczeństwa wynikającego z wymówienia przezeń umowy społecznej.
Może to dlatego nigdy nie zastanawiałem się zbyt długo nad moralnymi implikacjami jego zero-jedynkowej perspektywy i zawsze kupowałem Franka Castle'a kompleksowo, jako swoisty odpowiednik kowboja, za którego trzymamy kciuki, bo tak chce scenariusz. Zresztą zwykli superbohaterowie (sic!) zazwyczaj nie pasowali do Punishera, a Punisher do nich, mało któremu autorowi udało się te dwa porządki pogodzić. Greg Rucka uszedł cało, pokazując potyczkę Franka z Avengers, ratując tym samym do tej pory dość przeciętny run; Mike Baron czasem coś z tego wyciągnął (niekiedy idąc ku skrajnej groteskowości poprzez imitowanie historii społeczne zaangażowanych, ale takie już są prawidła scenariuszy czerpanych z nagłówków brukowych gazet i tytułów kaset podpatrzonych w wypożyczalni kaset VHS), Rick Remender ostro pojechał po bandzie (Frankencastle) i wyszedł z tego obronną ręką. A Garth Ennis? Jak to on, wykorzystał w Marvel Knights okazję, żeby się trochę z trykociarzy ponabijać. Lecz zdecydowanie lepiej wychodziły i jemu, i innym scenarzystom opowieści, nazwijmy to, introwertyczne: powolna rezygnacja Castle'a u Edmondsona, jego starzenie się w rzeczonym MAX, czy znakomite przepisanie psychologicznego portretu Punishera przez Jasona Aarona. Becky Cloonan, chyba pierwsza kobieta u steru, obecnie odpowiadająca za ten tytuł, również radzi sobie całkiem nieźle, ewidentnie zapożyczając się u Ennisa.
Miałem ten tekst w całości poświęcić moim wspominkom na temat Punishera, ale byłoby to cokolwiek nieuczciwe, bo, niejako na swoje nieszczęście, zanim zabrałem się za pisanie, przeczytałem Cage (wyd. Mucha Comics), zresztą również wydanego pod szyldem Marvel MAX, i, słusznie czy niesłusznie, wyczułem jakieś dalekie powinowactwo pomiędzy tymi dwoma (anty?)bohaterami, choć przecież umiejscowieni są na przeciwległych biegunach etyki, moralności i, oczywiście, przynależności. Ale to, niejako paradoksalnie, owe różnice stanowią poniekąd także o ich bliskości, bo obaj są poza nawiasem społeczeństwa, choć akurat w przypadku Cage'a to kwestia nieco bardziej złożona, z przyczyn i kulturowych, i rasowych, gdyż za ten nawias został wypchnięty; Castle tkwi tam, gdzie, jak uważa, jest jego miejsce. Punisher to inicjator, Cage – raczej katalizator, jeden żyje dla zemsty, drugi dla hajsu (no, nie tak do końca, bo ma gołębie serducho). I tak dalej. Obaj jednak istnieją niejako w miejskiej sferze zmitologizowanej jako bohaterowie maluczkich, ku którym takim Avengers rzadko zdarza się schylić, bo co obchodzi Iron Mana, że ktoś komuś wyrwał torebkę, a Thor ma zwykle na łbie ratowanie świata, nie postępującą gentryfikację. Zazwyczaj miałem problem z komiksami Brian Azzarello, który częstokroć wydawał mi się pozorantem starającym się zrobić coś pod prąd, coś na opak, lecz brak mu talentu i wykpiwa się pustymi, acz efekciarskimi sztuczkami. Ale Cage mnie zaskoczył i zostanie, mam nadzieję, moim nowym kumplem. Bo o ile, jak już zresztą pisałem, z Punisherem znamy się od lat, z Lukiem byliśmy do tej pory jedynie na okazjonalne „Cześć” rzucone sobie mimochodem na ulicy. Nie wykluczam, że się to niebawem zmieni.
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: Egmont