Łuk i strzała – realia a popkultura
Media pełne są bohaterów biegających z łukiem i szyjących zeń do przeciwników na prawo i lewo. Ile jednak jest w tym prawdy, a ile mitu?
Czy łucznictwo prezentowane w szeroko pojętej popkulturze jest realistyczne? W zdecydowanej większości przypadków niestety nie. Zdarzają się co prawda chlubne wyjątki, jednak tylko potwierdzają one regułę. Zanim przejdziemy do sedna, czemu tak jest, chcę zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, jeśli ktoś będzie chciał przyczepić się do tego, że używam słowa łucznictwo tradycyjne w odniesieniu do współczesnych drewnianych łuków refleksyjnych - jest to oficjalna i poprawna nomenklatura. Po drugie, nie spierajmy się, proszę, o łucznictwo historyczne. Bardzo niewiele o nim wiadomo i trudno dojść, kto ma rację, kiedy przerzucamy się nawzajem dziesiątkami niepotwierdzonych i często przeczących sobie źródeł. Dla zainteresowanych - tak, strzelam. Przed laty miałem sporo do czynienia z japońskim Kyudo, a od niedawna zwróciłem się ku łukom tradycyjnym, skupiając się na zdobywaniu zarówno wiedzy teoretycznej, jak i praktycznej.
Garść faktów
Zacznijmy od najbardziej podstawowej sprawy, czyli celności. Jest takie powiedzenie, że łucznik olimpijski wkurza się za każdym razem, kiedy nie trafi w dziesiątkę, a tradycyjny cieszy się, kiedy uda mu się ją ustrzelić. Współczesne łuki są bardzo celne, zwłaszcza sportowe i bloczkowe. Ale nie obywa się to bez wielu miesięcy, czy nawet lat treningu, odpowiednich technik i wyposażenia. Dlatego niezmiernie bawi mnie, gdy bohaterowie w filmach czy w grach biorą do ręki łuk i od razu trafiają w dziesiątkę, dodatkowo nie prezentując żadnej poprawnej formy. Co mam przez to na myśli? Ano celowanie przy pomocy łuku to nie jest prosta sprawa, zależy od wielu czynników.
Najprościej jest w łukach bloczkowych, gdzie mamy dostęp do celownika, który z reguły jest dobrze zamontowany i wyzerowany, tam wystarczy na ogół brać poprawkę na wiatr i odległość. Tyle przynajmniej jeśli chodzi o celowanie, bo ten typ łuku wcale nie jest taki prosty w obsłudze i wbrew pozorom bardzo delikatny. Nieodpowiedni sposób strzelania może nieodwracalnie uszkodzić cięciwę i kable stabilizujące. Dlatego bardzo mocno kładzie się nacisk na trzymanie i wypuszczanie cięciwy nie palcami a specjalnym mechanizmem zwalniającym, czego media rozrywkowe już nie pokazują.
W przypadku łuków sportowych jest podobnie, choć tutaj celowniki nie są już tak dokładne, majdan bardziej wibruje przy zwolnieniu cięciwy, a samo trzymanie naciągniętej strzały jest bardziej wymagające. Do tego jeszcze wystarczy drobny błąd w ustawieniu przeciwwagi czy dobraniu poprawki na celowniku, a strzał można spartolić.
Łuki tradycyjne, takie jak mój, działają tak samo jak sportowe. Różnica tkwi głównie w materiale, z jakiego są wykonane, w tym przypadku z drewna i włókna szklanego. Niektóre nawet umożliwiają podłączenie dodatków z łuków sportowych. Proces strzału też jest bardzo podobny, jednak przez brak, na ogół, celowników stosuje się inne techniki celowania. Najpopularniejszy jest tak zwany string walking, gdzie pióra i grot strzały działają jak muszka i szczerbinka. To także typ łuku, w którym najczęściej widzi się strzelców instynktownych. Bardzo podobnie strzela się też z łuków średniowiecznych, tam jednak większy nacisk kładzie się na paradoks łucznika, o którym za chwilę.
Wszystkie te szkoły mają ze sobą kilka cech wspólnych, jak choćby punkt odniesienia, tzw. anchor point, nazywany potocznie całowaniem cięciwy. Polega to na tym, że przy naciąganiu łuku dotykamy cięciwą kącika ust bądź policzka w zależności od tego jak nam wygodniej, zawsze w tym samym miejscu. Pomaga to zachować odpowiednie skupienie strzał na celu, bo gdy już znajdziemy odpowiedni kąt celowania, zachowanie punktu odniesienia niemal gwarantuje trafianie blisko poprzedniego strzału.
Kolejną cechą wspólną jest dobór strzał. Nie jest tak, ze każda strzała z każdego łuku będzie lecieć tak samo. Dobierane są one do siły naciągu oraz typu broni. W łukach średniowiecznych stosowano bardziej miękkie strzały, które w pełni korzystały z dobrodziejstw wspomnianego wcześniej paradoksu łucznika. Co to takiego? Ano cały pic polega na tym, że strzała wcale nie leci prosto. Przez to, że znajduje się ona po jednej lub drugiej stronie łuku, jest ona skierowana nieco w bok. W momencie zwolnienia cięciwy zawija się ona wokół majdanu i ruchem lekko wężowym podąża do celu. W nowszych łukach ten problem znika, gdyż przez wycięcie w majdanie strzała jest w dużo bardziej centralnej pozycji względem osi. Więc i strzały mogą być znacznie sztywniejsze. Do tego dochodzi jeszcze siła łuku. Zbyt giętkie strzały na zbyt mocnym łuku mogą się nawet złamać, a zbyt sztywne na zbyt słabym polecieć gdzieś w cholerę. Tutaj siłą rzeczy przychodzi na myśl Oliver Queen i jego kołczan pełen dziwności, w którym w zasadzie nic nie trzyma się kupy, więc powiem wprost. Jedyną strzałą, prócz tej standardowej, w jaką jestem gotów uwierzyć, jest ta z linką i kotwiczką. A to dlatego, że takie strzały, choć ze znacznie cieńszym postronkiem, bądź też raczej żyłką, stosowane są w bowfishingu, czyli technice łowienia ryb łukiem i strzałą. Zaś nagrodę bzdurki roku otrzymuje chyba strzała z paralizatorem, choć może ta z siecią? Nie wiem, za dużo ich było, a żadnej nie da się odmówić pomysłowości.
Równie ważny jest chwyt. Tutaj pomijam łuki bloczkowe z powodu wymienionych wcześniej wyzwalaczy. Pierwsza i najważniejsza sprawa - nie dotykamy nigdy strzały! Brzmi to dziwnie, ale trzyma się ona stabilnie dzięki tzw. nockowi - obejmie na cięciwę. Jedynym miejscem, gdzie palce mogą mieć kontakt ze strzałą, jest sam majdan, choć też nie zawsze. Niektóre łuki historyczne pozbawione są wycięcia na strzałę i wtedy zwykle strzelec przytrzymuje ją delikatnie palcem wskazującym, czasem też robiąc z niego półeczkę pod strzałę bądź przekrzywiając nieco łuk. Jeśli zaś chodzi o dłoń naciągającą cięciwę, to w tradycyjnym łucznictwie są dwie szkoły. Albo jeden palec nad i dwa pod strzałą, albo wszystkie trzy pod, choć to jest znacznie częstsze przy string walkingu. W sportowym zaś przede wszystkim używa się tej pierwszej metody.
Przy omawianiu celności nie mogło zabraknąć jednej z najbardziej mitycznych postaci ze świata łuku i masowej kultury - Robin Hood: Prince of Thieves. To od jego nazwiska wszak i domniemanego wyczynu wzięła się nazwa rzadkiego zdarzenia, kiedy to jedna strzała trafia w drugą. Od razu powiem, tak jest to możliwe. Na moim pierwszym treningu byłem tego świadkiem. Inna sprawa, że naprawdę zdarza się to bardzo rzadko, częściej przypadkiem niż w zamierzeniu. No i zwykle po prostu jedna strzała wbija się w drugą, nie czyniąc większej szkody. Żeby jednak, jak na filmach, przecięła ona trafiony rdzeń na pół, musiałaby być idealnie osłojowana albo stworzona z odpowiedniego materiału, jak na przykład bambus.
Być jak Legolas...
Co ciekawe, jedną z lepiej trzymających poprawną formę popkulturalnych postaci jest... Legolas. Przynajmniej na zdjęciach, bo w filmie bywa już różnie. Oliver Queen też często nieźle sobie z tym radzi, choć obaj panowie popełniają mnóstwo grzechów w zupełnie innych aspektach strzelania z łuku. Innym, niezwykle popularnym przykładem, który nota bene na współczesne pokolenie i jego zainteresowanie łucznictwem wpłynął jak Legolas na moje, jest Katniss Everdeen, bohaterka The Hunger Games. Nie wiem, czy była to kwestia rozwoju postaci na przestrzeni książkowo-filmowej trylogii, czy po prostu sama Jennifer Lawrence się tego nauczyła. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że z filmu na film było coraz lepiej.
Również nieźle prezentuje się, przynajmniej na zwiastunach, forma Alicia Vikander z nowego Tomb Raider, podobnie zresztą jak jej pierwowzór w Tomb Raider. Choć w tym drugim przypadku brakuje tu punktu odniesienia dla cięciwy, to można to zrzucić na karb tego, że bohaterka jest wyćwiczona w sztuce łuczniczej i posiada na tyle wyrobioną pamięć mięśniową, że jej ręce same składają się w odpowiedniej pozycji, albo po prostu graficy w samej grze nie zadbali o ten szczegół. Zwłaszcza że na materiałach promocyjnych widać, jak bohaterka korzysta, w większości przypadków, z poprawnej sportowej postawy.
Nie inaczej sprawa ma się z Aloy z Horizon: Zero Dawn. Tutaj też zresztą mamy do czynienia z łucznikiem instynktownym, od dziecka szkolonym w sztuce polowania i wojny dystansowej. Obie panie łączy jeszcze jedna rzecz, którą wiele osób uznaje za błędną, mianowicie okazjonalne strzelanie z łuku trzymanego bokiem. Choć może wydawać się to dziwne, w rzeczywistości jest dość znaną i dobrze udokumentowaną metodą, do dziś używaną w łucznictwie instynktownym oraz historycznym
Twórcom Horizon należą się wielkie brawa za jedną rzecz, mianowicie podział na typy łuków. Mamy łuk myśliwski - który wzorowany jest na łuku prostym, bojowy - będący odpowiednikiem refleksyjnego i wyborowy - będący wariacją na temat bloczkowego. Ja bym co prawda zamienił myśliwski i bojowy modelami, ale tutaj już pozwólmy twórcom na pewną dowolność, zwłaszcza że wykonali oni naprawdę świetną robotę, sprawiając, że każda z tych broni diametralnie różni się od siebie w użyciu. Łuk myśliwski przystosowany jest do zadawania średnich obrażeń na krótkim i średnim dystansie. Jak ma się to do prawdziwego polowania z tą bronią? Ano tak, że w rzeczywistości podchodzi się zwierzynę na dość bliski dystans, bardzo rzadko przekraczający 30 metrów. Owszem, można strzelać na dalsze dystanse i nawet często się to robi w ramach ćwiczeń, jednak po pierwsze, stało się to możliwe dopiero niedawno dzięki rozwojowi techniki. Po drugie, nie gwarantuje to zabójczego strzału. Po trzecie zaś, jeśli ten strzał nie będzie zabójczy -powodzenia z dogonieniem wciąż oddalającej się zwierzyny. Łuk wyborowy w wydaniu Horizon to z kolei śmiertelnie niebezpieczna broń na dalekie dystanse, wymagająca jednak zauważalnie dłuższego czasu do naciągnięcia cięciwy. Co zresztą jest zrozumiałe, bo przecież prawdziwe łuki myśliwskie wymagały ok 50-70 funtów naciągu, podczas gdy te używane w walce były zwykle dwukrotnie cięższe. Łuk bojowy natomiast, w wykonaniu Horizon, to specjalistyczna broń przystosowana do wystrzeliwania strzał nie zadających dużych obrażeń, za to zapalających, zrywających pancerz, porażających czy trujących. Trudno znaleźć tutaj realny odpowiednik, jednak wciąż jest to przyjemne urozmaicenie, pokazujące, że łuk łukowi nierówny.
...albo jak Lars Anderson
To co właściwie jest nie tak z tymi popkulturowymi łucznikami? Bardzo wiele rzeczy. Sporej grupy z wyżej wymienionych filmowych postaci, a także na przykład Hawkeye'a z The Avengers - mimo poprawnej, sportowej formy - nie nazwałbym nawet łucznikami. Ale jak to - spytacie - kim więc? Strzelcami pokazowymi lub popularniej - trickshooterami.
Historycznie już nawet Mongołowie posiadali własnych trickshooterów popisujących się umiejętnościami radzenia sobie z łukiem i strzałą na końskim grzbiecie. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że były to umiejętności oraz wyposażenie czysto na pokaz. Takim przykładem z życia codziennego, który przeniknął w ostatnich latach do świadomości masowej jest Lars Anderson. Człowiek, który sam wokół siebie tworzy legendę najlepszego, najszybszego i korzystającego z dawno zapomnianych technik.
Zanim poleje się fala "hejtujesz Larsa bo nie jesteś tak dobry jak on i nigdy nie będziesz" - spieszę z wyjaśnieniami. Po pierwsze, owszem, nigdy tak dobry nie będę, po drugie zaś - nikt nikogo nie hejtuje. Powiem więcej, jestem pełen podziwu dla umiejętności Duńczyka. Osiągnięcie takiego poziomu to długie lata treningu, cierpliwości i wytrwałości. Doceniam też to, co zrobił dla łucznictwa, zachęcając wielu ludzi do zajęcia się tym sportem. Jedyne co mnie w nim rzeczywiście irytuje, to sztuczny mit, jaki wokół siebie tworzy, używając górnolotnych frazesów, ale to temat na inny tekst. Zdecydowałem zaś użyć jego osoby jako porównania, gdyż jest on szeroko znany, a jego styl jest jednym z najbliższych temu, jaki obserwujemy u kinowych i serialowych bohaterów, zwłaszcza Green Arrow.
Należy jednak zrozumieć, że to co robią Lars, Hawkeye, Legolas, Oliver Queen i dziesiątki innych, nie ma właściwie nic wspólnego z prawdziwym posługiwaniem się łukiem i strzałą. Rozłóżmy to na czynniki pierwsze, zaczynając od szybkości. Jasne, mając kołczan w odpowiednim miejscu, świetną pamięć mięśniową i odpowiedni łuk, da się wykręcić naprawdę zawrotne prędkości oddawania strzału. Tyle, że właśnie ten odpowiedni łuk jest tu problemem. Nie dość, że musi mieć lekki, około 15-20 funtów naciąg (no chyba, żeś Pudzian albo Góra), to jeszcze do tego, co pokazuje między innymi powyższy materiał, nie jest on naciągany do końca. Co oznacza tyle, że nie będzie on zdolny zadać celowi zbyt dużych obrażeń. Może i w manekina się wbije, ale przeciwnik noszący nawet i grubszą kurtkę nic nie odczuje, a taki kompletnie bez ochrony musiałby przyjąć tych strzał albo dużo, albo musiałyby być niezwykle celne.
A skoro już przy celności jesteśmy... Zgadza się, Lars trafia tam, gdzie chce, ale weźmy pod uwagę, że są to strzały po dziesiątkach i setkach godzin praktyki w ściśle kontrolowanym, ustawionym otoczeniu, a często i efekt trików filmowych. Tutaj należą się naszemu Duńczykowi brawa za wytrwałość i doprowadzenie swojego ciała i koordynacji do punktu, w którym jest w stanie powtórzyć swój wyczyn wielokrotnie. Ale to wciąż tylko sztuczki, choćby nie wiem jak ładnie wyglądające, ku uciesze gawiedzi. Do czego zresztą sam Lars się otwarcie przyznaje.
Kolejna rzecz, i tutaj ukłony w stronę Green Arrow, to wystrzeliwanie kilku strzał jednocześnie. Z jednej strony uwielbiam patrzeć na takie sztuczki, z drugiej zaś coś mnie w środku łamie, gdy to widzę. Owszem dwie czy trzy strzały na cięciwie to jeszcze rzecz wykonalna, ale w pewnym momencie twórcy zaczęli przeginać.
Ostatnim punktem, który często obserwujemy na ekranach, a w którym znów bryluje Arrow jest używanie łuków w walce wręcz. O ile większość powyższych sztuczek łuczniczych da się jeszcze jakoś sensownie wytłumaczyć i doszukiwać się w nich ziarna prawdy, tak to już krańcowa, pozbawiona znamion realności głupota. Już sama budowa łuku i materiały przy niej zastosowane uniemożliwiają zrobienie realnej krzywdy taką bronią. Nie wspomnę nawet o wyjątkowej nieporęczności takiej broni.
Oliver Queen jest fenomenem, w zasadzie każdy aspekt powyższego tekstu można odnieść do niego, by wypunktować jak bardzo odrealnionym strzelcem jest nasz najsłynniejszy trickshooter popkultury. Czy znaczy to, że należy go piętnować i wyśmiewać? Absolutnie nie! Jego popisy na małym ekranie ogląda się bardzo fajnie, nawet z perspektywy kogoś, kto wie, że to głupotki. Jak już wielokrotnie wspominałem - zarówno on, jak i Katniss czy Legolas zrobili wiele dobrego dla łucznictwa, ściągając do tego sportu kolejne pokolenia. I choć pewnie połowa z tych odbiła się od prawdy, że nigdy nie będą tacy jak ich bohaterowie, druga się nie poddała, mimo wszystko jednak próbując.
Źródło: Fot. Warner Bros