„Na tle kobiet mężczyźni wypadają żałośnie!”. Rozmawiamy ze Stephenem Frearsem, reżyserem Królowej i Niebezpiecznych związków
Brytyjski reżyser Stephen Frears narzucił sobie niezłe tempo i od paru lat kręci film za filmem, choć dawno już przekroczył siedemdziesiątkę. Nam opowiada o swoim nowym projekcie, brytyjskiej polityce, kobietach i niezwykłej karierze.
Piotr Czerkawski: Czy trudno jest dziś być Brytyjczykiem?
Stephen Frears: Słucham? Ach, chodzi ci pewnie o Brexit... Uważam tę decyzję za absurdalną, głupią, idiotyczną. Mam wymieniać dalej? Nie wiem, co wyjście z UE będzie oznaczało dla mojego kraju. Gorzej, że patrzę na premier May i odnoszę wrażenie, że ona również nie ma na temat bladego pojęcia. Torysi skompromitowali się zresztą tak widowiskowo, że ich przykład powinien trafić do podręczników politologii – chcieli zmobilizować swój elektorat, strasząc go radykałami pokroju Nigela Farage’a, a tu nagle okazało się, że naród woli tych radykałów zamiast nich. Niebywałe. Gdyby pokazać taką sytuację w kinie, ludzie odrzuciliby ją jako zbyt nieprawdopodobną.
Jakiś czas temu przekonująco ukazałeś mechanizmy brytyjskiej polityki w The Queen, w której przedstawiłeś na ekranie choćby postać ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii, Tony'ego Blaira. Myślisz, że dziś byłbyś w stanie nakręcić film o Farage’u?
Typek tego pokroju nie zasługuje na to, by stać się bohaterem filmu. Farage jako postać nie ma w sobie zresztą nic ciekawego, jest tylko odrażający i można nim co najwyżej straszyć dzieci w bajkach na dobranoc. Wiesz, co wkurza mnie w tym wszystkim najbardziej? Choć o wyjściu z UE decydowali Brytyjczycy, w ich życiu tak naprawdę nic się nie zmieni, kraj najwyżej trochę zbiednieje ze względu na utrudnienia, które pojawią się w handlu zagranicznym. Nie sądzę, żebym ja sam miał jakkolwiek ucierpieć na Brexicie. Prawdziwymi ofiarami referendum będą zarobkowi emigranci, zwłaszcza Polacy, którzy w przeważającej większości nie mieli prawa głosu we własnej sprawie.
Na początku kariery, w takich filmach jak Moja piękna pralnia czy Sammy i Rosie puszczają się, dałeś się poznać jako nieprzejednany krytyk polityki Margaret Thatcher. Czy masz wrażenie, że dzisiejsze nastroje w Wielkiej Brytanii stanowią w jakimś sensie pokłosie jej rządów?
Pani Thatcher na pewno otworzyła puszkę Pandory, na której dnie czaiły się – obecne dziś w naszym życiu – zjawiska takie jak nierówności społeczne, rasizm i brak międzyludzkiej solidarności. Ironia losu polega na tym, że przy całej swej imperialnej arogancji Thatcher była jednocześnie proeuropejska i Brexit z całą pewnością nie byłoby dla niej powodem do dumy.
Spotykamy się w momencie, gdy kończysz pracę nad nowym filmem, który będzie poświęcony królowej Wiktorii. Wszystko wskazuje na to, że kolejny raz w karierze stworzysz na ekranie wizerunek silnej i charyzmatycznej kobiety. Co sprawia, że interesują cię właśnie tego rodzaju bohaterki?
Zdaję sobie sprawę, że zabrzmi to jak wyznanie rodem z gabinetu psychoanalityka, ale prawda jest taka, że bardzo silną kobietą była moja matka. Równie dużą moc miały zresztą w sobie obie moje żony, a także córka. Prawdę mówiąc, nie ma w moim otoczeniu ani jednej kobiety, którą mógłbym określić jako słabą. Poza tym panie zawsze wydawały mi się niebanalne i wywrotowe. Na ich tle mężczyźni wypadają zwykle dość żałośnie.
W trakcie swojej kariery miałeś okazję współpracować z najlepszymi brytyjskimi aktorkami, z Helen Mirren iJudi Dench na czele.
Jestem cholernym szczęściarzem, co? Dench zagrała zresztą także w moim najnowszym filmie, w którym wcieliła się, rzecz jasna, w królową Wiktorię. Po raz kolejny miałem okazję przekonać się, że Judi jest po prostu nie do zdarcia. Tyle mówi się o wszechobecnym kulcie młodości, a tymczasem ona w wieku 82 lat wygrywa wszystkie plebiscyty na najpopularniejszą brytyjską aktorkę. Wobec kogoś takiego mogę tylko uchylić kapelusza i skłonić się pokornie.
Królowa Wiktoria wydaje się postacią bardzo mocno wyeksploatowaną przez popkulturę. Skąd pomysł, by nakręcić o niej jeszcze jeden film?
Ludzie bezrefleksyjnie zaakceptowali wizerunek Wiktorii jako statecznej monarchini i przez to nawet nie zdają sobie sprawy, jak wielką była ona ekscentryczką! Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć choćby po jej dzienniki, które stanowiły główną inspirację do stworzenia filmu.
Królowa/fot. Pathe
W trakcie swojej kariery dałeś się poznać jako specjalista od filmowych biografii. W ostatnich latach zrealizowałeś między innymi fabularną Strategię mistrza o kolarzu Lance’u Armstrongu i dokument na temat Muhammada Alego. Czy można w związku z tym domniemywać, że sport odgrywa ważną rolę w twoim życiu?
To, że realizacja tych projektów zbiegła się w czasie, jest raczej dziełem przypadku, ale oczywiście sport budzi moje zainteresowanie. W młodości grałem trochę w piłkę, a dziś – jak każdy prawdziwy Brytyjczyk – oprócz futbolu lubię także krykieta i rugby. W przypadku Armstronga i Alego interesowały mnie jednak nie tyle ich profesje, co cechy osobowości. Ten pierwszy był uzależniony od środków dopingujących, a brutalna prawda jest taka, że każda historia człowieka dotkniętego nałogiem ma w sobie coś interesującego. U Alego interesowała mnie natomiast walka toczona przez niego poza ringiem, którą podjął po to, by uzyskać szacunek dla swojego koloru skóry i silnie manifestowanego przywiązania do islamu.
Jesteś określany jako twórca na wskroś brytyjski, ale jeden z twoich najgłośniejszych filmów w karierze, Dangerous Liaisons, pozostaje głęboko zanurzony w kulturze francuskiej. Po latach zainspirowałeś się nią także w filmie Chéri. Masz poczucie, że z Francją łączy cię specjalna więź?
Tak, można przeliczyć ją w euro – tak się bowiem składa, że wiele moich filmów współfinansowała paryska firma Pathe. Mówiąc już poważniej, nigdy nie myślałem o tym, że jestem jakoś szczególnie połączony z Francją. Gdyby jednak się nad tym zastanowić, można dojść do wniosku, że oba tytuły, które przywołałeś przed chwilą, stanowią adaptacje książek i trzeba przyznać, że francuska literatura ma w sobie wyrafinowanie i psychologiczną głębię, która przemawia do mnie znacznie bardziej niż brytyjska.
Swoje pierwsze kroki w zawodzie reżysera stawiałeś jako asystent twórców z kręgu „brytyjskich młodych gniewnych”. Jak dziś oceniasz ich działalność?
Myślę, że – w przeciwieństwie do większości dawnych awangard – w ogóle się nie zestarzała. Gdy dziś oglądasz takie filmy jak Samotność długodystansowca, Billy kłamca czy Kes, nie musisz stosować wobec nich żadnej taryfy ulgowej – każdorazowo okazuje się, że to po prostu kawał dobrego, ponadczasowego kina. To samo można powiedzieć o Jeżeli, przy którym asystowałem Lindsayowi Andersonowi i w ten sposób błyskawicznie nauczyłem się reżyserskiego abecadła.
Choć zdobyłeś sławę przede wszystkim jako reżyser filmowy, pierwsze sukcesy osiągnąłeś dzięki – nawiązanej w latach 70. – współpracy z telewizją BBC.
To był naprawdę wspaniały okres. Mogliśmy kręcić po trzy filmy rocznie, eksperymentować i nieustanne dawać upust swojej kreatywności. Mieliśmy wówczas wszystko prócz pieniędzy, ale na tamtym etapie życia one wcale nie były najważniejsze. Tego rodzaju doświadczeń życzyłbym każdemu reżyserowi. Niestety, w dzisiejszych realiach nie ma na taką wolność twórczą najmniejszych szans.
Czy to oznacza, że rozdział dotyczący współpracy z telewizją jest w twojej karierze zamknięty?
Tego nie powiedziałem. W telewizji nie ma może już tej swobody co kiedyś, ale pojawiają się tam coraz większe ambicje artystyczne i fundusze. Jako reżyser jestem uzależniony od tego, kto będzie chciał sfinansować moje projekty, więc wcale nie wykluczam, że kiedyś zapukam właśnie do drzwi telewizji.
Choć zdobywanie funduszy wydaje się z każdym dniem coraz trudniejsze, ani myślisz przystopować i ostatnio kręcisz nie mniej niż jeden film na rok. Skąd bierze się u ciebie to zawrotne tempo?
Po prostu wciąż czuję u siebie głód kina. Jeszcze nie skończyłem filmu o królowej Wiktorii, a już wiem, jaki będzie mój następny projekt, i jestem nim bardzo podekscytowany. Być może z tyłu głowy mam zakodowane myślenie, zgodnie z którym dziś pieniądze są, ale jutro może ich już nie być, wobec czego nie można marnować czasu i należy wykorzystać absolutnie każdą okazję do stanięcia za kamerą.
Gdy realizujesz film, skupiasz się wyłącznie na pracy reżyserskiej, czy jednocześnie starasz się sprawować także kontrolę nad procesem produkcji?
Mam ten luksus, że już od czasu Niewidzialnych z 2002 roku pracuję z tą samą producentką – Tracey Seaward, która wzbudza moje bezgraniczne zaufanie. Oczywiście nie zostawiam jej jednak samej sobie, a jako że sam wyprodukowałem w życiu parę filmów, mogę być dla niej partnerem w dyskusji. Traktuję jednak tę działalność jako efekt uboczny i nie czerpię z niej specjalnej przyjemności.
Jako reżyser starasz się sprawować pieczę nad każdym elementem filmu, czy wolisz zostawiać współpracownikom trochę swobody?
Odpowiem na przykładzie swojego podejścia do muzyki. Zwykle zatrudniam kompozytora, któremu mówię krótko, jakiej ścieżki dźwiękowej mniej więcej potrzebuję, a w kwestii szczegółów zostawiam mu wolną rękę. Oczywiście od tej reguły zdarzały się wyjątki takie jak High Fidelity, przy których byłem otoczony całą masą znawców muzyki prześcigających się w podsuwaniu mi kolejnych soundtrackowych propozycji. Wówczas moja rola ograniczała się jedynie do kiwania głową na „tak” lub „nie”.
Stuart Murdoch z zespołu Belle and Sebastian powiedział mi niedawno, że najbardziej ze wszystkich scen, do których wykorzystano ich muzykę, lubi właśnie tę z Przebojów i podbojów.
Ale jak to? Przecież my z nich wtedy zakpiliśmy... W takim razie albo jest głupi, albo ma autoironiczne poczucie humoru. To zawsze cienka granica.
Dlaczego – pomimo że jesteś tak bardzo wszechstronnym twórcą – nigdy nie piszesz własnych scenariuszy?
Jestem na to za cienki w uszach, poważnie. Już samo przesiadywanie z autorami scenariuszy i dyskutowanie na temat gotowych tekstów i ich ewentualnych modyfikacji stanowi dla mnie katorgę. Z pełnym przekonaniem mogę zapewnić cię, że to dla mnie zdecydowanie najgorszy element pracy nad filmem.
Który z nich określiłbyś za to jako swój ulubiony?
Większość reżyserów odpowiedziałaby pewnie, że montaż, ale osobiście w ogóle się z tym nie zgadzam. W końcu, jeśli masz w ręku kiepski materiał, to choćbyś wyczyniał na stole montażowym wielkie cuda, i tak nie uratujesz filmu. Zdecydowanie bardziej wolę pracę na planie, bo tam, gdy widzę, że coś idzie nie po mojej myśli, mam możliwość natychmiastowej reakcji. To jedyna sytuacja w całym procesie reżyserowania, gdy czuję się twórcą w pełnym znaczeniu tego słowa.
Wywiad został przeprowadzony podczas 18. Festiwalu Kina Europejskiego w Lecce.