Krew w piach, czyli jak wychować karatekę. Felieton Jakuba Ćwieka
Kuba Ćwiek opowiada o tym, jak przekonał się, że asertywne metody wychowania mistrza Miyagiego niekoniecznie sprawdzają się w prawdziwym życiu...
Nasi rodzice byli przekonani, że to zwykła piaskownica. I z perspektywy czasu rzeczywiście mogła tak wyglądać, bo była odlanym z betonu kwadratem obitym ławkowymi deskami w środku wypełnionym piaskiem. I fakt, często bawiły się tam dwu-, trzyletnie szkraby, robiąc z piasku babki, zamki, czy dłubiąc tunele.
My jednak wiedzieliśmy swoje. Nam prawdę powiedziała Tina Turner, stary Mickey i bezimienni Azjaci z Bloodsport. Ta przestrzeń była naszą kopułą gromu, ringiem Rocky'ego i matą sekretnego kumite. Tam spotykaliśmy się, by przelać krew i wyłonić najlepszego z nas. Bohatera, który będzie się mógł chełpić zwycięstwem i statusem legendy aż do... następnego wieczoru czy popołudnia. Bo tak, w świecie prawdziwych wojowników równie łatwo wspiąć się na piedestał, co z niego spaść. Wiedzieliśmy to, mimo iż żaden z nas nie skończył wtedy dziesięciu lat.
A nie, przepraszam, nasz szef, Bartek, był większy i starszy. Gdy postanowił wziąć udział w turnieju, był niczym Bolo Yeung w nigdy nienakręconej, azjatyckiej wersji Gliniarza w przedszkolu – spuszczał nam łomot w minutę osiem, robiąc porządek, a potem wracał na ławkę, by poczytać komiksy. Znosiliśmy to dzielnie, bo przecież ból hartował, a siniaki były powodem do dumy. I choć czasem bolało, łzy wywoływało upokorzenie, gdy któryś z kumpli, trzymając ci twarz w piasku i wykręcając rękę, mówił, naśladując przy tym rzecz jasna Jean-Claude Van Damme jako zdradziecko oślepionego Franka Duxa:
"Powiedz to, powiedz to słowo!"
Słowo "Matte" dopełniało zwycięstwa, ale i porażki. W zależności od tego, czy byłeś na górze, czy na dole.
Wróciłem do tych wspomnień ze dwa lata temu, gdy mój syn przyleciał z podwórka zapytać, czy mamy plaster i wodę utlenioną. Brudny był, jakby właśnie skończył szychtę w chińskiej kopalni, na policzkach lśniły mu jasne, błyszczące smugi, jakby przepełzł tamtędy ślimak. Znaczy płakał. A przynajmniej ronił łzy.
"Synek, co się stało?!" – pytam, po ojcowsku trochę przejęty.
"A nic, tato" – powiedział, a właściwie wycedził przez zaciśnięte zęby. – "Bawimy się w piaskownicy".
I wtedy właśnie poczułem się trochę jak w komedii typu Zakręcony piątek czy innym Vice versa, gdzie bohaterowie zamieniają się rolami. Z tym, że ja w tym scenariuszu stałem się moim tatą, a mój syn młodym mną. I tak się złożyło, że to ja byłem temu wszystkiemu winien.
A było tak, że mój syn zapisał się w przedszkolu na karate. To znaczy my go zapisaliśmy, ale bardzo chciał. Był taki pomysł, żeby aktywizować małolatów, dawać im okazję do ćwiczeń, praktykowania dyscypliny, szacunku i innych takich. Ucieszyłem się nawet, zwłaszcza gdy widziałem, jak wraca szczęśliwy i pokazuje, czego się nauczył. Miło też było słuchać, jak ten łobuz jest na zajęciach rzekomo karny i posłuszny. A że w domu nie do końca podtrzymywał te standardy, uznałem, że coś w tej kwestii należy zrobić.
To był już czas, o którym pisałem w poprzednim felietonie, gdy zarówno jego, jak i jego siostrę zacząłem edukować filmowo. Mieliśmy za sobą masę produkcji tak animowanych, jak i aktorskich. Świetnie się bawiliśmy, a ja przeżywałem pierwsze dylematy z cyklu – czy mogę to już pokazać, czy jeszcze nie. Z tej perspektywy The Karate Kid uczący przecież, że sztuki walki to przede wszystkim droga do samopoznania, cierpliwości i pokory, wydawał się filmem wręcz idealnym. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak mój syn, chcąc być lepszym wojownikiem, pomaga w wiosennym myciu okien. Pamiętne "wax on" "wax off" pana Miyagi, tu przekładające się na "ściereczka mokra", "ściereczka sucha". Pełne kółeczka, precyzja i konsekwencja.
Film się spodobał. Następującą po nim pogadankę o wartościach, o tym, że karate służyć ma do obrony, nie ataku, syn przyjął ze zrozumieniem i obiecał się stosować. Zachęcony do zadawania pytań miał jedno – czy są dalsze części filmu? No to mu pokazałem trzy kolejne, a potem wersję z Jackie Chan. Odpowiedzialnie każdy seans kończyłem pogadanką odwołującą się do przykładów z filmu i z radością zauważyłem, że z czasem wykłady przechodzą w rozmowy na temat postaw, zachowań, etc. Tym śmielej prezentowałem mu kolejne obrazy, takie jak podobni w duchu Kumple z Norrisem o roli marzeń w życiu czy Małolaty ninja. No dobra, te ostatnie to nie mam pojęcia, czemu.
Na fali Jackiego Chana zobaczyliśmy Zaginione królestwo, a potem, żeby mu wyjaśnić, skąd wziął się styl, jakim walczą panowie, pokazałem mu tak Pijanego mistrza, jak i fragmenty Dawno temu w Chinach. Bruce'a Lee poznaliśmy dzięki wyimkom z Zielonego szerszenia, YouTube posłużył nam także objaśnianiu fenomenu Shaolin, który przyszło mi objaśnić po seansie Kung Fu Panda. Szło nam, inaczej mówiąc, niezgorzej i już nie mogłem się doczekać, kiedy przyjdzie czas, by pokazać małemu moich ukochanych kopaczy w ich najważniejszych rolach.
W tym czasie małolat ciągle ćwiczył. I to nie tak, że w tym przedszkolu to zaraz jakieś walki w klatkach czy nauka ciosu pięciu palców, ale był generalnie sprawniejszy niż większość kolegów, zapalony do treningów i nieustannie pytał czy poćwiczę z nim to, czego się nauczył. Mówiłem:
"Jasne, ale pamiętaj..."
"Tak tato, tylko w samoobronie" – powtórzył po raz nie wiadomo który.
Miesiąc albo dwa później jego wychowawczyni zatrzymała mnie w szatni przed wejściem na salę.
"Samek prowokuje inne dzieci" – poskarżyła się, a poproszona o wyjaśnienie powiedziała, jak to mój syn zaczepia dzieciaki, przezywa je, a potem mówi, żeby go uderzyć. I jeden kolega faktycznie go dziś uderzył i się pobili.
Powiedziałem jej, że się tym zajmę, a chwilę później z sali wyszedł mój syn.
"Biłem się dzisiaj" – powiedział z dumą. – "Ale nie martw się tato, w samoobronie".
Oczywiście pogadaliśmy. Wytłumaczyłem mu jeszcze raz, o co naprawdę chodzi w tym terminie, że nie powinien prowokować, zaczepiać, że powinien być jak pan Miyagi w scenie na parkingu w drugiej części. On nie zadawał ciosów, on czyniąc uniki pozwalał, by ciosy przeciwnika obróciły się przeciwko niemu. Młodzian pokiwał głową i się zastosował. No, częściowo. Zrobił unik i obrócił moje słowa przeciwko mnie.
"Ja go naprawdę nie uderzyłem, tato" – mówił, pociągając nosem po solidnej burze, jaką zebrał jakiś czas później. – "On uderzył ręką w słupek!".
Nie było sensu tłumaczyć, że "ej, uderzył, bo specjalnie tam stanąłeś, sprowokowałeś, a potem się odsunąłeś". Raz, że wiedziałem, że nie dotrze, dwa, że nie mogłem w głębi ducha nie podziwiać sprytu i wyrafinowania. To był totalnie pan Miyagi, tyle że po ciemnej stronie mocy. Czarny, dyszący głośno Yoda!
Postanowiłem jednak, że na jakiś czas odpuścimy sobie kino walki i pooglądamy coś innego. Ostatecznie wyszło tak, że wcale nie łagodniejszego, ale przynajmniej na jakiś czas woleliśmy strzelanie od kopania, szalone przygody od walk w ringu i poza nim.
I wtedy właśnie wyszła ta piaskownica. Gdy zapytałem, w co się tam bawią, powiedział, że "takie tam" i uciekł wzrokiem. Przycisnąłem, obiecując jednocześnie, że ani nie ukarzę, ani nie zabronię, a wtedy przyznał się, że oglądali na YouTube walki wrestlerów i oni też tak chcą. Znaczy, że skakać na siebie, uderzać o narożniki i inne takie. On sam, powiedział to z dumą, raz nawet nieomal podniósł kolegę nad głowę, by nim rzucić. No ale ostatecznie ugiął się, upadł i trochę obtarł. Po to właśnie był mu plaster.
Niemal słyszałem mojego ojca, jak się złośliwie śmieje nad przewrotną karmą. Zresztą faktycznie śmiał się, gdy mu to wszystko opowiedziałem, samemu traktując to po czasie jako anegdotę. Wtedy jednak mój umysł pracował na najwyższych obrotach – jak złagodzić nieuniknione?
Zapytałem go, jak kończą walki, a wtedy on powiedział, że nie wiedzą. Jednemu poszła krew to przestał. Inny się rozbeczał, a jeszcze innego zabrała mama. No to mu powiedziałem, że powinni mieć specjalne słowo, które kończy pojedynek zanim komuś stanie się krzywda.
Powiedziałem mu o "matte" i że to z filmu Krwawy sport, którego jeszcze mu nie pokażę, ale kiedyś zobaczy. Miałem pewność, że sam sobie nie ściągnie, bo nie ma jak i nie umie, to samo jego koledzy, których w większości znam. To czego nie przewidziałem, głupi ja, to że jakiś pirat zdrajca wrzucił całość na YouTube'a!
Wtedy ostatecznie musiałem się przyznać do porażki. Nie da się stłumić wojowniczej chłopięcej natury, jeśli nie jest się małym Chińczykiem o anielskiej cierpliwości i doświadczeniu w sztukach walki. No ale przynajmniej nie sypią sobie niczym w oczy. W powszechnym, podwórkowym przeświadczeniu, tak ćwierć wieku temu, jak i teraz, to gorsze niż się poddać.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe