Dlaczego romans gejowski jest potrzebny Gwiezdnym wojnom?
Długo się zastanawiałem nad tytułem tego tekstu. Bo nie wiem, czy bardziej romans gejowski jest potrzebny Gwiezdnym wojnom, czy to my potrzebujemy gejowskiego romansu w Gwiezdnych wojnach.
Atmosfera wokół Finna i Poe – bohaterów najnowszej trylogii Gwiezdnych wojen – jest... powiedzmy, że gęsta. Od premiery Star Wars: The Force Awakens minął rok z hakiem, a fani wciąż spekulują, czy relacja między postaciami granymi przez John Boyega i Oscar Isaac to heteroseksualny bromance* czy homoseksualny romans.
Emocje podgrzewają sami twórcy. Rian Johnson, reżyser zbliżającego się ósmego epizodu, udostępnił na Twitterze fanowski obrazek, na którym chłopaki się całują, a Rey zbija im piątkę:
Oscar Isaac w talk-show Ellen DeGeneres wspomniał, że w scenach kokpitowych „grał romansowo”. A przecież jedyną postacią, z którą współdzielił wspomniane sceny, był Finn. Podobne sugestie co jakiś czas wychodzą od Boyegi, J.J. Abramsa czy Kathleen Kennedy, szefowej Lucasfilmu.
Być może to tylko marketingowy sposób na wywołanie szumu. Wszak każda taka wzmianka wywołuje dyskusje, a dyskusje to darmowa reklama. Może to też być tzw. queerbaiting, czyli sugerowanie pewnych wątków tylko po to, by zwabić do kina widownię LGBTQ, finalnie nic jej nie dając. Zastanówmy się, co by było, gdyby twórcy rzeczywiście zdecydowali się wprowadzić gejowski romans w Gwiezdnych wojnach.
Moc Gwiezdnych wojen
Max Landis – scenarzysta m.in. Kroniki i American Ultra (oraz syn Johna Landisa, tego od Blues Brothers) – powiedział jakiś czas temu, że w amerykańskim przemyśle filmowym istnieje tylko jedna franczyza większa od aktorów, którzy w niej grają. Produkt całkowicie uniezależniony od znanych nazwisk. Są to właśnie Gwiezdne wojny.
Landis rzucił taką tezą przy okazji zeszłorocznej „afery” wokół Ghost in the Shell. Wielu uważało, że skoro pierwowzorem filmu jest japońska manga, to główną rolę powinna dostać azjatycka aktorka. Dlaczego więc obsadzono Scarlett Johanson? Odpowiedź Landisa brzmi: bo obecnie ani w Hollywood, ani nigdzie indziej nie ma ani jednej azjatyckiej aktorki (ani aktora), która swoją twarzą czy nazwiskiem „sprzedałaby film” na wszystkich rynkach świata. Jak Jackie Chan 20 lat temu. Jeśli kręcisz dziwny, niszowy dla współczesnych nastolatków film z dziwnym tytułem, oparty na mandze sprzed prawie 30 lat, to żeby mieć jakiekolwiek szanse w box office, nie możesz obsadzić w głównej roli aktorki, o której nikt nie słyszał. Samo nazwisko Johansson podbija wpływy z filmu.
Twórcy Gwiezdnych wojen podobnych rozterek nie mają. Filmom z odległej galaktyki nie tylko niepotrzebny jest rozgłos kreowany przez znane nazwiska. Gwiezdna saga ma moc kreowania nowych gwiazd. I chodzi tu nie tylko o Harrisona Forda, Marka Hamillla czy Carrie Fisher, o których masowy widz pewnie by nie usłyszał, gdyby nie występ w trylogii Lucasa. Poszukajmy bliżej: możemy być pewni, że gdyby nie rola Rey w Przebudzeniu Mocy, Daisy Ridley nie zagrałaby w Morderstwie w Orient Expressie u boku Johnny’ego Deppa, Michelle Pfeiffer i Judi Dench, a reżyserka Claire McCarthy nie dałaby jej tytułowej roli w przyszłorocznej Ofelii, gdzie Ridley partnerować będą Clive Owen i Naomi Watts. Gwiezdne wojny są całkowicie samowystarczalne i... być może nieśmiertelne. Matriksowi wystarczyły dwa słabe sequele, żeby położyć franczyzę, zaś pierwszej serii kinowych Batmanów jeden zły film Schumachera, żeby zamknąć projekt i zrebootować go dopiero po niemal dekadzie.
Kinowym Gwiezdnym wojnom nie zaszkodziły ani kiepskie prequele (nawet Jar-Jar!), ani kontrowersyjne zmiany dokonywane przez Lucasa w starej trylogii. Nie oszukujmy się: nawet, gdyby Przebudzenie Mocy okazało się być gniotem, to i tak wszyscy czekalibyśmy na Ostatniego Jedi. ** Nie ma twórców blockbusterów, którzy byliby w tak komfortowej sytuacji. Wszystkie inne wielkie produkcje muszą być w jakimś stopniu zachowawcze, bo widzowie się zbuntują i nie pójdą. Gwiezdnym wojnom wolno więcej, stanowią więc idealną podstawę do odważniejszych fabularnych eksperymentów. Zadajmy więc sobie pytanie: czy rok 2017 to wciąż za wcześnie na pierwszy gejowski pocałunek w kinowym widowisku za setki milionów dolarów?
Niewinni skandaliści
Cofnijmy się o parę lat. A dokładniej: o jakieś 120.
Jest rok 1896. Thomas Edison (tak, ten od żarówki) produkuje Pocałunek – niespełna półminutowy film, który możecie obejrzeć poniżej:
Nic takiego, prawda? Dziś większy hardkor oglądamy w Klanie. Jednak pod koniec XIX wieku Pocałunek wzburzył widownię, krytyków i Kościół. Historyk filmu Robert C. Toll zacytował jednego z ówczesnych dziennikarzy, Herberta Stone’a, który po wyjściu z premiery miał napisać: „Oglądany na wielkim ekranie jest absolutnie obrzydliwy... Takie rzeczy wymagają interwencji policji”.**
Na pierwsze międzyrasowe pocałunki w kinie i telewizji widzowie musieli czekać aż do drugiej połowy XX wieku. Jednymi z pionierów byli William Shatner i Nichelle Nichols ze swoim słynnym zbliżeniem w jednym z odcinków Star Treka z 1968 roku:
Sprawa była bardzo kontrowersyjna: Shatner wspominał później, że stacja NBC tak bała się reakcji widowni, że nakazała nakręcenie alternatywnych ujęć, bez pocałunku. Jednak Shatner postanowił zagrać na nosie białym kołnierzykom z telewizji i w trakcie kręcenia alternatywnych wersji... nieustannie robił zeza. Wyglądał tak głupio, że włodarze stacji mieli machnąć ręką i stwierdzić: „Raz się żyje, puszczamy pocałunek”.
Dziś tego typu momenty wydają się być niewinne. A historii kontrowersji, które wywołały kilka dekad temu, słucha się dziś jak bajki o żelaznym wilku. I choć współczesne kino popularne nie boi się pokazywać bohaterów bez ubrań czy w scenach łóżkowych, to jawne i rozbudowane motywy homoseksualne (np. gejowski czy lesbijski romans czy pocałunek) wciąż pozostają tabu. Która duża produkcja je naruszy? Nie wiadomo. Ale nie mam wątpliwości co do tego, że Gwiezdnym wojnom przyszłoby to najłatwiej.
„Promocja homoseksualizmu”
Posłuchajmy argumentów przeciwników postaci homoseksualnych w Gwiezdnych wojnach.
Jedni twierdzą, że sagę należy trzymać jak najdalej od polityki czy współczesnej obyczajowości. Gwiezdne wojny to baśń, która pozwala na kilka godzin zapomnieć o problemach prawdziwego świata. Nie używajmy jej więc do „promocji homoseksualizmu”.
Po pierwsze: baśnie nigdy nie uciekały od mówienia o prawdziwym świecie. Wiele z nich używało metafor czy alegorii, by opisać realne zjawiska. Co więcej: w samych Gwiezdnych wojnach jest sporo komentarzy do współczesności. W zniszczeniu Alderaanu nietrudno doszukać się zimnowojennego strachu przed bronią jądrową, a Anakin Skywalker w trzecim epizodzie używa retoryki przywodzącej na myśl George’a W. Busha.
Po drugie zaś: czy wątek relacji homoseksualnej to kwestia polityczna? Jeśli tak, to czy związki Hana i Lei czy Anakina i Padme to „promowanie heteroseksualizmu”?
„Przecież Finn w Przebudzeniu Mocy wyraźnie leciał na Rey!” – zakrzykną inni.
Doprawdy? Osobiście odniosłem wrażenie, że mieliśmy tu do czynienia z raczej kumplowską chemią. A wspólne sceny Finna i Damerona naładowane były... czymś więcej. Zresztą nawet, jeśli Finn rzeczywiście smalił cholewy do koleżanki z Jakku, to czemu nie miałby zmienić obiektu zainteresowania w drugim filmie? Tak jak Leia w starej trylogii. Argumenty używane przez przeciwników homoseksualnego romansu opierają się na postrzeganiu postaci wyłącznie przez pryzmat ich orientacji seksualnej. To absurdalne. Czy fan Gwiezdnych Wojen, poproszony o wymienienie cech Hana Solo, wymieniłby jego heteroseksualność? Nie – w pierwszej kolejności powiedziałby, że jest zuchwały, odważny czy dowcipny. Orientacja Hana ma wpływ na wybory, jakie podejmuje, ale jest tylko jednym z wielu elementów budujących jego postać.
Dlaczego potrzebujemy homoseksualistów w Gwiezdnych wojnach?
To pytanie powinno brzmieć raczej: dlaczego potrzebujemy postaci LGBTQ w masowym kinie? Część publiczności narzeka, że „tych homoseksualistów wciska się dziś, gdzie tylko się da”.
Problem w tym, że... to nieprawda. Bo na przykład w blockbusterach nie mają oni niemal żadnej reprezentacji. Weźmy choćby filmy produkowane przez Marvela: za rok będzie ich już 20, a wciąż żaden z nich nie ma ani jednej otwarcie homoseksualnej postaci. Bohaterowie romansują ze sobą w przeróżnych konfiguracjach, ale nigdy jednopłciowo.
Nie dotyczy to oczywiście jedynie kinowego uniwersum Marvela, a praktycznie wszystkich wysokobudżetowych produkcji. Czemu fikcyjne światy mają być jedynie heteronormatywne, skoro realny świat taki nie jest? Nawet, kiedy kino superbohaterskie mówi o homoseksualizmie, to robi to w zawoalowany sposób, jak choćby X2.
Coś delikatnie ruszyło się na przestrzeni ostatniego roku czy dwóch, że wspomnę Star Trek: W nieznane czy Dzień Niepodległości: Odrodzenie, gdzie w tle widzimy osoby homoseksualne w związkach. Ale pełnoprawnego, istotnego fabularnie wątku romansowego pierwszoplanowych bohaterów blockbustera nie mieliśmy jeszcze nigdy.
Po drugie: zgadzam się z Adamem Siennicą, który kilka dni temu napisał dla naEKRANIE tekst pt. „10 rzeczy, które chcemy zobaczyć w filmie Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”. Jednym z podpunktów jest „świeżość”. Tak, od Ostatniego Jedi też oczekuję świeżości. Ale „świeżość” to nie tylko nieoczekiwany zwrot akcji, nowy model statku kosmicznego czy niewidziana wcześniej planeta. To także pójście w kierunku, w którym nie poszedł wcześniej żaden film z sagi.
Po trzecie: dlaczego nie? Dlaczego w odległej galaktyce, którą zamieszkują reprezentanci tysięcy gatunków o najróżniejszych kolorach i fakturach skóry, kształtach i rozmiarach, różnych sposobach komunikowania się czy reprodukcji... Dlaczego w tak bogatym i rozbudowanym świecie nie ma miejsca dla dwóch banalnych gejów, tak powszechnych w naszym świecie?
Spokojnie, to i tak się nie wydarzy
Dlaczego widownia homoseksualna ma być zmuszona do oglądania na ekranie jedynie „heteryków” na pierwszym planie? Już odpowiadam.
W tegorocznych kinowych Power Rangers pada sugestia, że jedna z tytułowych wojowniczek jest homoseksualna. To bardzo delikatnie poruszony wątek – nie ma tu ani lesbijskiego pocałunku, ani nawet trzymania się za ręce. Cały homoseksualizm głównej bohaterki zawiera się w jednym, jedynym dialogu. Podobnie subtelny wątek pojawił się w aktorskiej, disneyowskiej wersji Pięknej i Bestii.
Skutek? W Rosji obu filmom podwyższono kategorie wiekowe: Power Rangers ma 18+, a Piękna i Bestia: 16+.
Rynek rosyjski jest duży, ale nie największy. Producenci bez niego przetrwają. Gorzej, jeśli na dany film wypięliby się Chińczycy.
Bo chiński rynek jest najszybciej rosnącym ze wszystkich – według danych z zeszłego roku, przyrasta on w tempie 40 procent rocznie. Przewiduje się, że już w tym roku prześcignie rynek amerykański. I to właśnie ta tendencja zadecyduje o tym, że w Ostatnim Jedi zabraknie postaci wprost homoseksualnej.
Cenzura Państwa Środka wpuszcza na chińskie ekrany niespełna 40 niechińskich filmów rocznie. Wątek homoseksualny może być zbyt dużym ryzykiem dla filmu, na który Disney wyłożył kilkaset milionów dolarów.
Więc moim zdaniem konserwatyści wszystkich krajów świata mogą spać spokojnie. Chińska Republika Ludowa do spółki z wystraszonymi producentami zadbają o to, by epizod VIII Gwiezdnych wojen nie był przesadnie progresywny.
__________
* Bromance – bliska przyjaźń pomiędzy mężczyznami, bez podtekstów seksualnych. Słynnne „bromanse” to choćby Sherlock Holmes i doktor Watson czy Frodo Baggins i Sam Gamgee.
**Czy istnieje już jakaś wykładnia, jak powinno się odmieniać podtytuł Epizodu VIII? Ostatni Jedi to liczba mnoga czy pojedyncza?
*** Co ciekawe, film nie wzbudzał podobnych kontrowersji, kiedy puszczano go na mniejszym ekranie.
Autor prowadzi bloga Liczne rany kłute.
Podziękowania dla Olgi Kołakowskiej za pomoc w redakcji tekstu.
Źródło: zdjęcie główne: Disney