Kino klasy B, które wzorowało się na Obcym i stało się lepsze niż ostatnie filmy serii
W tym roku Obcy obchodzi swoje 40. urodziny, a pod koniec kwietnia mieliśmy jego międzynarodowy dzień. Ja jednak już wolę tańsze podróbki, niż to, co stało się z oryginalną franczyzą. Ty nie?
„Mam nadzieję, że Ridley Scott nakręci kolejną część o Obcych” – nie powiedział chyba nikt od czasu, kiedy słynny reżyser powrócił do historii kwasokrwistego potwora sprzed 40 lat. Dzięki niedopracowanym scenariuszom i niezrozumieniu materiału źródłowego istnieje teraz więcej złych filmów o Obcym niż tych dobrych. Nie zgadzasz się? Zmień moje zdanie!
Kości i plastelina
„8 maja 1978. Prace nad filmem idą pełną parą. Budowa statku kosmicznego jest na ukończeniu. Wygląda nieźle. Małe modele krajobrazu i wejścia do statku są gotowe. Ludzie, którzy je budowali, nie mają pojęcia o mojej architekturze. Powiedziałem im, że do budowy powinni użyć kości i plasteliny...” – fragment pochodzi tekstu na VICE Polska o monografii nieżyjącego już H.R. Gigera. Zapiski szwajcarskiego artysty sugerują, że już przy pracy nad pierwszym filmem o Obcym nie do końca rozumiano pierwotny zamysł ojca kreatury. Oczywiście czym innym jest artystyczna wizja, czym innym kręcenie horrorów dla mas. Może dlatego stwór przeżył swojego stwórcę; tylko po to, by stać się jedynie cieniem samego siebie – kolejnym potworkiem z bogatej galerii zagrożeń czyhających na ludzi w bezkresie kosmosu.
Co się stało?
Jestem jednym z tych ziomków, który poświęcił wiele wolnego czasu na przypominaniu sobie dwóch pierwszych części Obcego. Należę też do grupy osób, które lubią film Davida Finchera. Akceptuję istnienie Przebudzenia Jean-Pierre Jeuneta. Natomiast produkcje, w których Xenomorphy leją się z Predatorami, powinny zostać zapomniane, a kopie zakopane w ziemi i posypane wapnem. Tak mi się wydaje.
Poza tym mam spory problem z powrotem po latach do świata Obcego, jaki zaserwował nam człowiek, który to wszystko zaczął – Ridley Scott.
Reżyser przy okazji promocji swojego filmu Obcy: Przymierze, wspomniał, że gdyby nie wspaniała obsada, odpowiedni budżet i fenomenalny stwór, jego pierwszy obraz z całej serii byłby jedynie filmem klasy B, historią o nawiedzonym domu (tyle że w kosmosie). Dlatego w „Prometeuszu”, jak i we wspomnianym Obcy: Przymierze, Scott postanowił skoncentrować się nie tyle na samym potworze, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, a na rzeczach, które ostatecznie zburzą ten „nawiedzony dom” i spuszczą w kiblu nadzieję na dobry film o Obcym: na genezie stwora, napompowanym zastanawianiu się skąd jesteśmy i filozoficznych dysputach o tym, ile jest człowieka w robocie.
Może dlatego z czasem zacząłem patrzeć znacznie przychylniejszym okiem na tanie filmowe podróbki, które naśladowały mainstreamowe oryginały. Wszakże te produkcje od samego początku były świadome swojej ułomności, wtórności, a nieraz wręcz komizmu. Koegzystowały ze światem wielkiego kina, bezczelnie podkradając tropy z kolejnych wysokobudżetowych produkcji o Obcym. Licząc na ochłapy zainteresowania. Ich oglądanie nie frustruje tak bardzo, jak zmarnowany potencjał historii o potworze z kosmosu, gdzie nikt nie usłyszy naszych krzyków.
Nawiedzony dom w kosmosie
Nie wolno nam jednak zapomnieć, że początek tej podróży był piękny. Niesamowity.
„Podobno Ridley Scott miał sen: śnił o podróżującym w przestrzeni gotyckim zamku, w którym odcięte dłonie zakończone biczami próbowały chwycić go za twarz i udusić, a potem po mrocznych, niekończących się labiryntach ścigała go niewyraźna zmora, ni to szkielet, ni to owad, ni to drapieżnik” (cytat pochodzi z polskiego czasopisma poświęconego literaturze fantastycznej „Fenix” 6/98: „Obcy: historia pewnego koszmaru”). Nie mam pojęcia, czy historia snu jest prawdziwa, jednak niewątpliwie pokrywa się z tym, co dostali widzowie w 1879 roku; historię totalnie na serio. Kosmos nie był miejscem potyczek niezliczonych ras, ani ostateczną granicą. Był po prostu kolejnym miejscem pracy dla ludzi z klasy robotniczej. Co więcej, Scott dając główną rolę kobiecie – co w tamtych czasach było ewenementem – pozwolił Sigourney Weaver stworzyć postać dzielnej porucznik Ellen Ripley, która utorowała drogę dla wszystkich późniejszych heroin współczesnego kina.
Było w tym jednak coś jeszcze. Jak wspomina Tom Seymour, autor tekstów na Broadly: Obcego określono kiedyś jako „film o gwałcie, którego ofiarami są mężczyźni”. Wszakże pierwszą ofiarą nieznanej formy życia jest Kane (grany przez Johna Hurta), który najpierw zostaje zapłodniony kolejnym stadium potwora, by następnie jego „potomstwo” rozerwało mu klatkę piersiową w brutalnym akcie „porodu”.
Scenariusz Dana O’Bannona idealnie współgrał z biomechanicznymi wizjami szwajcarskiego artysty H.R. Gigera, które zebrał w „Necronomiconie” (dokładnie mowa o Necronom IV, z 1976 roku), transformując obraz, w którym seksualność – coś, co zazwyczaj kojarzy nam się z czymś przyjemnym – zmienia się w strach, przemoc i śmierć.
Tańszy Obcy
Jednym z pierwszych, który także postanowił zarobić na popularności Obcego, był Roger Corman, król kina klasy B, który w 1981 roku dał światu koszmarek o nazwie Galaxy of Terror. Film wyreżyserował Bruce D. Clark i jest to obraz o tyle ważny, że nad jego scenografią pracował James Cameron, który kilka później nakręcił „ Obcy – decydujące starcie”; przez wielu uważany za najlepszy sequel w historii.
Na spowitej mrokiem, górzystej planecie o nazwie Morganthus rozbija się statek, ostatni z ocalałych członków załogi wysyła w kosmos wołanie o pomoc. Chwilę później zostaje przez coś zabity. Sygnał odbiera Wielki Mistrz (najwyraźniej jakiś imperator, czy coś, bo w filmie nie jest to do końca wytłumaczone — jak zresztą wiele innych rzeczy), który wysyła na misję ratunkową załogę innego statku. Ci natomiast, po dotarciu na miejsce odkrywają tajemniczą budowlę, piramidę emanującą energią, która nie pozwala im odlecieć. Coś zaczyna kolejno mordować członków misji ratunkowej.
W filmie znajdziemy sporo scen nawiązujących klimatem do oryginalnego „Obcego — ósmego pasażera Nostromo”. Począwszy od ciasnych korytarzy, którymi uciekają bohaterowie, po krajobraz planety bliźniaczo wręcz przypominający ten z „Decydującego starcia” (jakby Cameron testował swoje pomysły na „Galaxy of Terror”). Nawet wnętrze tajemniczej budowli może kojarzyć się z pracami H.R. Gigera. W filmie zobaczymy młodziutkiego Roberta Englunda (Koszmar z ulicy Wiązów), wypowiadającego tylko jedną kwestię Sida Haiga (Dom tysiąca trupów i Bękarty diabła) oraz zapadającą w pamięć (niestety) scenę gwałtu na postaci granej Taaffe O’Connell. Aktu seksualnej przemocy dokonuje wielka ociekająca śluzem larwa. Podobno scenę nakręcono, bo obiecano inwestorom, że w filmie będzie seks. Fabuła jest tu tak zagmatwana, że najtrafniej ująłbym ją dwoma słowami: mocne grzyby.
Dajcie nam więcej potworów!
W 1986 roku James Cameron dał nam kontynuacje historii Scotta, zamieniając przy tym wspomniany wyżej „kosmiczny dom strachu” Ridleya w koszary, a ucieczkę po kiepsko oświetlonych korytarzach w wojnę z całą armią potworów. Po dziś dzień fani serii oraz krytycy filmowi spierają się, czy kontynuacja jest lepsza od oryginału. Sukces sequela był tak ogromny, że od razu podjęto decyzję o kręceniu kolejnej części. W sieci można nawet znaleźć zwiastun sugerujący, że trzecia odsłona walki porucznik Ripley z Xenomorphami będzie miała miejsce na Ziemi.
„Pracowałem nad tym filmem przez dwa lata, w tym czasie trzykrotnie mnie zwalniano i musiałem walczyć o każdą, nawet najdrobniejszą rzecz. Nikt nienawidził tego filmu bardziej ode mnie; po dziś dzień, nikt nie nienawidzi go bardziej niż ja” – zdradził David Fincher w 2009 roku w wywiadzie dla Guardiana, dla którego Obcy 3 był reżyserskim debiutem na dużym ekranie.
Chociaż doceniam, to co udało się odratować w kinowej wersji filmu, żałuję, że nigdy nie mieliśmy okazji ujrzeć efektów pierwotnej wizji Vincenta Warda, reżysera i scenarzystę z Nowej Zelandii. Trzecie zetknięcie z Obcym chciał umieścić na wydrążonej przez mnichów planecie… z drewna. To tam bowiem miała trafić kapsuła ratunkowa Ellen Ripley, do świata, który z premedytacją wyrzekł się technologii. Oczywiście wraz z jedyną ocalałą z USCSS Nostromo (oraz Sulaco) pojawić się miał też kwasokrwisty stwór, w którym mnisi widzieliby diabła. Ostatecznie gotycki klasztor w epicentrum planety zamieniono w zacofane technologicznie więzienie, a mnichów w odsiadujących wyroki kryminalistów. Wszystko poza tym było kolejną gonitwą po korytarzach.
Zanim jednak postanowiono uśmiercić Ripley (jak się później okazało, tylko na jakiś czas), powstały jeszcze dwie, warte odnotowania produkcje z niższej półki – czerpiące garściami z głównego nurtu: Lewiatan (1989) i W mgnieniu oka (1992).
Każdy, kto da szansę produkcji Lewiatan z dużym prawdopodobieństwem doszuka się tam trzech innych filmów: Coś Johna Carpentera, Otchłań Jamesa Camerona i Obcy – ósmy pasażer Nostromo.
Twórcy zamienili tutaj kosmos na dno oceanu, gdzie pewna ekipa wyspecjalizowanych nurków przypadkiem natrafia na rosyjski wrak łodzi podwodnej. Po szybkim zbadaniu znaleziska załoga dowiaduje się, że nie wróciła sama na pokład swojej bazy. Jako widzowie dostajemy więc kolejną dawkę przedzierania się przez korytarze, miejsce odcięcie od reszty świata oraz bezduszną korporacje, która woli wyciszyć całą sprawę i zdobyć dla siebie obcą formę życia.
Film wyreżyserował George P. Cosmatos (Rambo 2, Cobra), a w rolach głównych możemy zobaczyć m.in. takie nazwiska, jak: Peter Weller (RoboCop 1-2), Richard Crenna (Rambo 1-3), Daniel Stern (Kevin sam w domu 1-2), Ernie Hudson (Pogromy duchów 1-2), czy Meg Foster (Oni żyją, Władcy Wszechświata). Muzykę do filmu skomponował legendarny Jerry Goldsmith.
Pomimo tylu znanych nazwisk nie udało się uratować całej produkcji, która poszła na dno w Box Office. Przetrwała jednak próbę czasu i nawet dziś może zainteresować hardkorowych fanów klaustrofobicznych historii o walce grupki ludzi z krwiożerczą bestią.
Na koniec zostawiam smaczek dla fanów Rutgera Hauera i filmu Blade Runner, W mgnieniu oka. Akcja przenosi nas do zalanego deszczem i powodziami Londynu z 2008 roku (przypominam, że film powstał na początku lat 90.), gdzie Hauer gra nieustępliwego gliniarza, który tropi tajemniczą bestię, wyrywającą ludziom serca. Film ten nie tylko czerpie z obu kultowych tytułów Scotta (Obcy i łowca androidów), ale ilość nagromadzonych klisz i onelinerów Hauera sprawia wrażenie, jakbyśmy oglądali ekranizacje jakiegoś nieistniejącego komiksu. Warto.
Wracając jeszcze na chwilę do oryginalnej serii Obcego; w sieci można znaleźć sprzeczne informacje na temat kontynuacji Obcy: Przymierze, która byłaby sequelem prequela Ósmego pasażera Nostromo. Nie oznacza to, że franczyza chyli się ku upadkowi. Świat bezokiego potwora ma się całkiem nieźle i robi co może, by nie dać o sobie zapomnieć. Obcy w tym roku obchodzi swoje 40. urodziny, a 26 kwietnia mieliśmy jego międzynarodowy dzień (data wydarzenia nawiązuje do nazwy planety LV-426, na której dzieje się akcja Obcy – decydujące starcie).
Z tej okazji powstało kilka krótkometrażowych filmików, opowiadających inne historie ludzi, którzy spotkali na swojej drodze Xenomorphy. Każdy z tych shortów (do zobaczenia na oficjalnym kanale ING oraz na stronie Alien Universe) stara się oddać hołd oryginałowi Scotta, nawiązując charakterystycznymi tropami: migające światła w ciasnych korytarzach, złe korporacje dbające jedynie o „okaz” i spoceni aktorzy. Każdy wywołuje co najwyżej efekt: meh. Szkoda, że najlepsza historia o Obcym od ponad 30 lat, znalazła się w grze komputerowej, gdzie wcielamy się w córkę Ellen Ripley, pierwszej heroiny współczesnego kina. Nie za bardzo jest już nawet z czego robić klisze.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe