Pike czy Kirk? A może Picard? Kapitanowie ze Star Treka kiedyś i teraz
Widzowie szybko pokochali Pike’a, który pojawił się w drugim sezonie Star Trek: Discovery. Sprawdźmy, jak wypada on na tle pozostałych serialowych kapitanów.
Gdy w listopadzie 1966 roku siedzący przed telewizorami Amerykanie po raz pierwszy ujrzeli Christophera Pike’a (Star Trek: Oryginalna Seria, odcinek The Menagerie), był on sparaliżowany i przykuty do wózka inwalidzkiego. Zmasakrowana twarz kapitana zastygła w jednym grymasie, nie mógł też mówić. Cała jego komunikacja ze światem sprowadzała się do słów „tak” i „nie”, które przekazywał rozmówcom za pomocą bipnięć komputera.
Czy twórcy chcieli poruszyć widzów, pokazując im bolesny koniec życia tej postaci? Być może trochę tak, ale decyzja kreatywna wynikała z tego, co działo się za biznesowo-kadrowymi kulisami. Po pierwsze, scenariusz skonstruowano tak, że sparaliżowany Pike jest pretekstem, by pokazać retrospekcje z jego dawnej misji na Talos IV. A więc gotowego już materiału, którym był nieznany wówczas szerszej publiczności pierwszy pilot Star Treka (The Cage). Tak, chodziło o budżet. To było już nagrane, więc w tabelkach księgowych nie pojawiły się dodatkowe koszty. A zniekształcona i pozbawiona życia twarz? Zdecydowano się na nią, bo Pike’a zagrał inny aktor, niż w pilocie.
Ironią losu jest, że w prawdziwym świecie magnat mediów Sumner Redstone też w pewnym momencie wylądował w podobnej sytuacji jak Pike w The Menagerie. Człowiek niegdyś pociągający za sznurki zarówno w CBS (robią seriale Star Trek), jak i w Paramouncie (robią filmy Star Trek) i słynący z licznych skandali (m.in. wieloletnich sporów o firmy z własną córką), po tym, jak przestał mówić, komunikował się ze światem z pomocą iPada. Ale miał o jedną opcję wypowiedzi więcej niż Pike. W kwietniu 2018 roku nagłówki takich mediów jak New York Post czy CNBC informowały, że ustawił sobie trzy komunikaty: „yes”, „no” i „fuck you”.
Powrót Pike’a w 2019 roku też oczywiście podyktowany jest względami biznesowymi. Chodzi przede wszystkim o wzrost liczby subskrypcji serwisu VOD CBS All Access w Stanach Zjednoczonych. A także o poprawę wizerunku serii: synchronizację z kanonem i ukłon w stronę fanów, którzy po pierwszych odcinkach urządzili CBS-owi gigantyczną burzę w mediach społecznościowych.
Ale co z tego, że powód jest właśnie taki? W odróżnieniu od przedstawionego nam w 2017 roku Gabriela Lorki, Christopher jest prawdziwym kapitanem (tamten się podszywał), pojawi się we wszystkich odcinkach sezonu (Lorca był w 11 z 15) i nawet jeśli nie zobaczymy go w trzecim, jak niedawno ogłoszono, to moim zdaniem na stałe dołączył do grona najważniejszych kapitanów ze Star Treka. A to znaczy, że warto go z nimi porównać.
Ale zanim zaczniemy, coś sobie ustalmy. Kapitanowie Gwiezdnej Floty mają bardzo wiele cech wspólnych. A przynajmniej ci, których wybrano na głównych bohaterów seriali. Przeważnie działają w zgodzie z zasadami organizacji, którą reprezentują. Są raczej stabilni emocjonalnie, tolerancyjni, kompetentni. Ponad wszystko stawiają życie, nawet jeśli jest ono w formie zupełnie innej humanoidalna. Są w stanie poświęcić się dla załogi. W zasadzie każdy z nich ryzykował śmiercią, by uratować kolegów, choć oczywiście w ostatniej chwili jakoś ich z tych kłopotów wyciągano. Mają zasłużony szacunek swoich ludzi - nie tylko z racji pełnionej funkcji, ale głównie dzięki swoim działaniom.
Wyjątkiem jest Kirk w wersji z filmów Abramsa. On dowodzi na czuja i non-stop łamie przepisy.
Gdy w 2012 roku StarTrek.com robiło serię ankietę i próbowało wybrać najlepszego kapitana, trzy z czterech kategorii (odwaga, decyzyjność, inteligencja i inspirowanie załogi) wygrał Jean Luc Picard. Moim zdaniem, gdyby zorganizowano ją dziś i uwzględniono Pike’a, wynik byłby inny. Zobaczmy więc, jak wypada on na tle znanych i lubianych postaci.
James T. Kirk (Star Trek: Oryginalna seria)
Uważam, że większość historii z Oryginalnej Serii przetrwała próbę czasu. Nadałyby się na dobre książki science-fiction, a po lekkim odświeżeniu na filmy czy odcinki. Gorzej z postacią Kirka. Dla ma w sobie za dużo samca alfa i amanta z lat 60., żeby oglądanie go w 2019 roku nie irytowało. To może nie przysporzyć mi popularności w komentarzach pod tym tekstem, ale myślę, że jeszcze jeden większy krok albo dwa małe i serialowy Kirk przekroczyłby granicę i został kimś, kogo dziś określamy mianem sprośnego, wąsatego wujka. W krążącej po sieci infografice wypunktowano największe zalety nowego Pike’a. Jeden z punktów brzmi mniej więcej tak: „nie próbuje się przespać z każdą napotkaną kobietą”. I jest to ewidentne nawiązanie do Jamesa T. Kirka.
Postaci granej przez Williama Shatnera na pewno nie można odmówić odwagi. Na większość niebezpiecznych misji na powierzchni nieznanych planet wysyłał sam siebie, co prawdopodobnie wynikało z tego, że był gwiazdą serialu. Musieliśmy widzieć go w akcji cały czas. Odcinki bardziej skupione na pojedynczych postaciach wprowadził na stałe dopiero scenarzysta i producent wykonawczy Michael Piller w Następnym pokoleniu.
Kirk jest człowiekiem czynu, licznych romansów i długich, męczących przemów. Moim zdaniem miał największy dystans do załogi ze wszystkich kapitanów, ale może częściowo wynika to z tego, że William Shatner grał jak drewno. Każdą czynność wykonywał, jakby miała być najważniejsza na świecie (czy raczej we wszechświecie).
Bałem się, że nowy Pike będzie trochę podobny, gdy koledzy z obsady mówili o nim wywiadach „kosmiczny kowboj”, ale na szczęście taki nie jest. Na pewno Pike’a i Kirka łączy to, że mają bezgraniczne zaufanie do Spocka i wstawiają się za nim, żeby nie wiem co, broniąc go choćby przed Gwiezdną Flotą.
Jean Luc Picard (Star Trek: Następne pokolenie)
Po Kirku to był szok: w fotelu kapitana zasiadł starszy, siwy (do tego łysiejący) facet, o którym nawet twórcy serialu mówili, że był bardziej typem chłodnego administratora niż poszukiwacza przygód. Ale w kolejnych odcinkach pokazał nam się od różnych stron. Ronald D. Moore, jeden ze scenarzystów, po latach od zakończenia Następnego pokolenia tłumaczył, że Picarda bardzo „uczłowieczyło”… zasymilowanie przez kolektyw Borg (takie cyborgi ze wspólnym mózgiem). Zresztą to ten przeciwnik sprawia też, że Jean Luc naprawdę traci nad sobą kontrolę i wpada w szał (film Star Trek: Pierwszy kontakt).
Picard to świetny dyplomata i negocjator, potrafiący wejść w dyskusję stanowczo i spokojnie zarazem, zanim Chief O’Brien i kardasjański przywódca Gul Macet skoczą sobie do gardeł. Z czasem odkrywamy jego kolejne talenty: jest archeologiem amatorem, ale też świetnym taktykiem. Niby dopiero w ostatnim odcinku (All Good Things) dołącza do załogi na nieoficjalnego pokerka, ale tak naprawdę już wcześniej został ich przyjacielem.
Prawdopodobnie przez wiek (a zatem i doświadczenie) sprawia wrażenie dużo bardziej pewnego siebie niż Pike. Ale kirkowe zadzierania nosa jest mu obce. Niebawem Picard powróci w nowym serialu. Ciekawe, jak sobie radzi „na emeryturze” i jak zmieniła się jego postać.
Benjamin Sisko (Star Trek: Deep Space Nine)
To był naprawdę inny kapitan od poprzednich i wcale nie chodzi mi o jego kolor skóry. Ani nawet o to, że gdy pozostali z tej listy zajmowali się eksploracją kosmosu w statkach, ten siedział na stacji.
Po pierwsze, gdy go poznajemy, jest wdowcem. Po drugie, ma syna, który mieszka razem z nim na stacji i wychowanie którego jest ważnym wątkiem serialu. Po trzecie, poza szefowaniem stacji pełni funkcję religijną - dla Bajoran jest Prorokiem rozmawiającym z ich bogami (nawet jeśli sam z początku nie chce się w te sprawy mieszać). Dodajmy do tego, że gdy go poznajemy, to szczerze nienawidzi Picarda.
Ma największe bary ze wszystkich kapitanów i zaryzykuję stwierdzenie, że jest największym badassem. Szybko staje się kluczową postacią wielkiej wojny z udziałem wielu światów. Bez mrugnięcia okiem i zmiany tonu głosu mówi Weyounowi z wrogiego Dominium, że pole minowe, które załoga DS9 rozstawiła wokół wejścia do korytarza (i które uniemożliwia podróż statkom przeciwnika), nie zostanie usunięte. Mimo gwarancji Weyouna, że oznacza to atak na stację. Ale Sisko ma też łagodniejsze oblicze. Potrafi (w tym samym odcinku) udzielić ślubu. Po bajorańsku.
Wielu fanów zapamięta go za to, co zrobił w słynnym epizodzie In the Pale Moonlight. Barman Quark dziękuje mu w nim za przypomnienie, że 98. zasada zaboru Ferengi („każdy ma swoją cenę”) działa bez wyjątków. Chcąc wplątać Romulan w wojnę, Sisko posuwa się do działań bardziej w stylu Gabriela Lorki z Mirror Universe niż świętoszkowatego Pike’a.
Kathryn Janeway (Star Trek: Voyager)
Zostaje rzucona w zupełnie inną przygodę niż poprzednicy, bo jej celem jest sprowadzenie USS Voyagera do domu z dalekiego kwadrantu Delta (teoretycznie podróż na ok. 70 lat, pewnie by się nie obraziła za napęd zarodnikowy z USS Discovery). Podjęła trudną decyzje, by włączyć do swojej załogi Maquis, federacyjnych buntowników. Trochę dłużej zajęło jej przekonanie ich do siebie, niż Pike’owi zjednanie sobie ekipy USS Discovery, ale też nie były to identyczne sytuacje.
Mimo licznych pokus nie naginała swojego kodeksu moralnego. Nie bała się konfrontacji, gdy było to konieczne, a przecież w kwadrancie Delta nie brakowało silnych przeciwników (Borg, Hirogeni, gatunek 8472).
– Boję się dnia, w którym wszyscy na tym statku będą się ze mną zgadzać. Dziękuję za opinię, ale nasza misja się nie zmieni – powiedziała do Siedem z Dziewięciu w odcinku Random Thoughts. Ta wypowiedź ładnie podsumowuje jej styl dowodzenia. Zbiera punkty widzenia załogi, wypracowuje kompromisy, ale sama podejmuje decyzje i informuje o niej resztę.
Jonathan Archer (Star Trek: Enterprise)
Możliwe, że najbardziej wyluzowany z kapitanów ze Star Treka, zwłaszcza w pierwszych odcinkach. Nie ma w sobie, przynajmniej na początku, tej elegancji, dumy i siły, co pozostali. Gdy go poznajemy, chodzi w czapce baseballowej, jest fanem water polo i często tarmosi swojego psa.
Można powiedzieć, że Archer jest w trudniejszym położeniu niż pozostali, bo jako pierwszy ruszył ku gwiazdom i miał przed sobą masę „pierwszych kontaktów”. Dyplomacji uczył się „w locie”, powoli, ale z czasem osiągnął na tym polu niemałe sukcesy. Jeśli chodzi o przywództwo, raczej stawia na demokrację. Ma w sobie dużą ciekawość, która często pcha go ku kłopotom. Nie boi się kwestionować rozkazów.
Serial Star Trek: Enterprise nie był wielkim sukcesem oglądalnościowym. Plotka głosi, że stacja UPN w dużej mierze zwalała to na aktorstwo Scotta Bakuli i postać Jonathana Archera. Bossowie mieli wręcz w pewnym momencie nalegać, by się go pozbyć i zastąpić młodszym, bardziej seksownym kapitanem. Archer często zmieniał też… fryzury, bo podobno były na to naciski „z góry”.
BONUS: Ed Mercer (The Orville)
Ja wiem, że to inne uniwersum, ale skoro The Orville jest przez niektórych uważane za bardziej trekowe niż nowe (abramsowo-kurtzmanowe) Star Treki, to przecież możemy się pobawić i porównać sobie dwóch kapitanów.
Fani spekulowali o romansie Pike’a z Number One, w którą wciela się Rebecca Romijn. Mercer poszedł krok dalej: jego pierwszym oficerem jest jego była żona (tak, oczywiście w trakcie serialu podejmują próbę wrócenia do siebie).
Ale poza tym, to wiele podobieństw nie widzę. Ed jest „zwyczajnym gościem”, nie przesadzę bardzo jak napiszę, że odgrywającym go Sethem MacFarlanem wrzuconym w sytuację dowodzenia statkiem kosmicznym. Nie inspiruje załogi jak Pike, nie ma jego charyzmy i odwagi. Ale jest całkiem poczciwym gościem.
Christopher Pike (Star Trek: Discovery)
Jak na tle znanych kapitanów wypada Pike w wydaniu z Discovery? Jest o wiele mniej ponury od swojego ekranowego poprzednika z 1965 roku, który w pierwszych minutach narzeka na zmęczenie dowództwem. Wjechał w drugi sezon z przytupem i na każdym z kilkunastu startrekowych fanpage’y, które śledzę, ludzie wypowiadają się o nim niemal wyłącznie w ciepłych słowach. Faktycznie, tak jak zapowiadano, jest trochę przeciwieństwem Lorki z pierwszego sezonu. Gra zespołowo, szanuje zdanie innych, nawet się wycofuje, by zrobić im miejsce. Ale tym, co mnie pozytywnie zaskoczyło, są te momenty, gdy przyznaje, że czegoś nie wie. Potrafi pokazać skruchę, niepewność.
W odcinku Project Deadlus admirał Cornwell powiedziała, że „jest najlepszym, co reprezentuje Gwiezdna Flota”. Mocne słowa. Zareagował lekkim zakłopotaniem, co też mi się podobało.
Anson Mount przed premierą wspominał, że jego Pike gra według zasad. Z tym mogę się zgodzić tylko częściowo. Owszem, powołuje się na przepisy, ale często tylko po to, by… mimo wszystko je zignorować, dać się namówić do ich nagięcia. Tak było choćby w New Eden, gdzie dał się przekonać do ingerencji w życie prymitywnej społeczności. Tak było w If Memory Serves, gdy powiedział Saru, że nie powinien pozwolić na bójkę, ale i tak nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Czy wreszcie w The Red Angel, kiedy to mówi Burnham, że wysłanie jej na samobójczą misję będzie „niezgodne ze wszystkim, w co wierzył”, a potem ona przekonuje go do zmiany zdania w jakieś trzy sekundy.
Ale jestem w stanie wybaczyć mu ten brak konsekwencji, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się w odcinku Through the Valley of Shadows. Pike zobaczył w wizji swoją przyszłość, samego siebie po wspomnianym na wstępie wypadku, do którego doszło, gdy ratował młodych kadetów. Porusza się na wózku, ma zniekształconą twarzą. I mimo że ma możliwość zmiany swojego losu, nie decyduje się na to, tylko wypowiada słowa:
Jeśli od takich deklaracji dostajecie mdłości, nie martwcie się. W planach jest przecież spin-off o Georgiou z Mirror Universe, w którym na pewno powspomina ona swoje orgie, wysadzanie planet i zjadanie Kelpian. Zobaczymy ją w akcji za jakiś, a nowy Pike już dziś został pełnoprawnym członkiem startrekowej rodziny. Mount jest zapraszany na konwenty, a fani piszą petycje o spin-offa z nim w roli głównej. Ja lubię Pike’a o wiele bardziej niż Archera i Kirka. Pozostała trójka (Picard, Sisko, Janeway) ma szczególne miejsce w moim serialowym sercu, więc tak łatwo ich z podium nie zrzuci. Ale to naprawdę świetny kapitan i postać, której Discovery bardzo potrzebowało.