Rozmawiamy z Samem Rockwellem z filmu Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
Sam Rockwell to zdobywca Złotego Globu oraz aktor nominowany do Oscara za film Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. Opowiada nam o kulisach produkcji i zdradza różne ciekawostki. Przeczytajcie nasz wywiad.
W trakcie naszej rozmowy wspomniał pan już kilku uznanych aktorów. Których z nich wymieniłby pan jako swoje największe inspiracje?
Cóż, nie będę oryginalny, ale muszę wymienić wielu doskonałych aktorów: naturalnie De Niro, Robert Duvall, Christopher Walken, Gene Hackman, Meryl Streep, Ellen Burstyn, Bill Murray, Richard Pryor, Jon Voight, Jeff Bridges, Jessica Lange, Ed Harris, Frances McDormand and Holly Hunter. Wszyscy oni byli i w większości przypadków nadal są prawdziwymi legendami Hollywood, na których wzorują się kolejne pokolenia młodych aktorów – ze mną nie było inaczej. Miałem to szczęście, że w trakcie swojej kariery pracowałem z niesamowicie inspirującymi ludźmi. W Trzech billboardach… rolę jednego z zastępców szeryfa gra Željko Ivanek, fantastyczny artysta, z który wystąpiliśmy kiedyś razem w sztuce Harolda Pintera oraz w Siedmiu psychopatach Martina McDonagha. To wspaniały aktor, zarówno na ekranie, jak i na scenie. Zapomniałem też wspomnieć, że John Malkovich był kimś, na kim mocno się wzorowałem w młodości i było dla mnie prawdziwym spełnieniem marzeń, gdy w końcu otrzymałem możliwość zagrania z nim w Autostopem przez galaktykę (2005) Gartha Jenningsa.
Czy przy występach na scenie korzysta pan z innych „aktorskich mięśni”, czy jest to ten sam rodzaj wyzwania, co w filmie?
Porównanie do mięśni jest trafne, bo można odnieść to do chodzenia na siłownię – w zależności od tego, które części ciała chcesz wyćwiczyć, korzystasz z takiego czy innego sprzętu. To też tak, jakby porównywać walkę bokserską ze zwykłym sparingiem – przecież teatr to widowisko na żywo! Opowiadasz całą historię w kilka godzin, podczas gdy w filmie tygodniami przygotowujesz się do roli, spędzasz na planie po kilkanaście godzin, by np. podczas dnia zdjęciowego zrealizować tylko jedną kilkuminutową scenę. W kinie bardzo wiele pracy wykonywanej jest w trakcie przygotowań, poza ekranem, więc jest to w pewnym sensie inna dyscyplina. W teatrze opowiadasz historię w jej esencjonalnej formie, pozbawionej tej całej otoczki przygotowań, promocji, itd. To najbardziej niesamowita i najczystsza forma sztuki, jaką aktor może sobie wyobrazić. Film z kolei może być dla aktora bardzo frustrujący ze względu na swój „sporadyczny”, fragmentaryczny sposób opowiadania historii.
Można odnieść wrażenie, że stawia wyżej od filmu ceni pan teatr.
Lubię obie formy aktorskiego wyrazu, ale teatr to doświadczenie zupełnie innego rodzaju. Można powiedzieć, że w teatrze podczas operacji używa się skalpela, podczas gdy w kinie operuje się laserem.
Jak zazwyczaj wypełnia pan sobie to oczekiwanie na zdjęcia? Ma pan jakieś specjalne techniki koncentracji czy przeciwnie – poświęca pan czas czemuś zupełnie innemu?
Najczęściej słucham muzyki. Czasem przynoszę na plan lasso – musiałem się nauczyć nim posługiwać na potrzeby jednego ze spektakli, w którym występowałem. Teraz przynoszę lasso na plan i po prostu sobie trenuję – inni przynoszą na plan gitarę, jeszcze inni czytają, a ja słucham muzyki i bawię się lassem. (śmiech) Ma to swoje minusy – podczas tego typu aktywności trochę się pocę i przez to spływa mi z twarzy charakteryzacja, ale lubię ten rodzaj ruchu, więc się tym nie przejmuję.
W ciągu swojej kariery występował pan zarówno w kameralnych dramatach, jak i wysokobudżetowych blockbusterach, ma pan więc skalę porównawczą. Który rodzaj produkcji bardziej panu odpowiada?
Wydaje mi się, że niskobudżetowe produkcje zwykle są ciekawsze, bardziej zabawne, bo mogą sobie pozwolić na więcej, choć są też potężne blockbustery – takie jak Iron Man 2 – które sprawiają PRAWDZIWĄ frajdę. Akurat Iron Man 2 naprawdę duchem przypominał film niezależny, mimo swojego ogromnego potencjału komercyjnego. Z drugiej strony jednak im większy projekt, tym więcej czasu spędzasz na planie, tym dłużej czekasz na swoje zdjęcia, tym bardziej sfrustrowany jesteś, itd. Z niskobudżetowymi produkcjami nie ma tego problemu – wszystko jest znacznie mniej skomplikowane i intuicyjne, bo też mniejsze są oczekiwania.
Zapewne także w kwestii promocji obu rodzajów filmów można znaleźć sporo różnic.
W kwestii promocji? O tak, wielkobudżetowe filmy zawsze wymagają od ciebie, byś błyszczał i czarował wszystkich. Ale tak po prawdzie to zawsze się tego wymaga od aktorów. (śmiech) Mówią, że właśnie za to ci płacą – nie za grę aktorską, ale za promocję i wywiady takie, jak ten.
Co zatem robi pan w wolnym czasie, gdy już skończy pan błyszczeć i czarować?
Nie robię kompletnie nic, człowieku! (śmiech) Robię dokładnie to, co każda inna istota ludzka: spotykam się z przyjaciółmi, słucham muzyki, chodzę na jogę albo na siłownię, czasem się upijam, a czasem – a w zasadzie dość często – idę do kina lub na koncert albo oglądam walki bokserskie. Moje życie jest dość standardowe. A że mieszkam w Nowym Jorku, staram się jak najczęściej bywać na mieście, by czuć jego klimat.
O pańskim zainteresowaniu boksem słyszałem już jakiś czas temu. Kto jest pana ulubionym zawodnikiem?
Muhammad Ali był oczywiście tym największym, ale Floyd Mayweather też jest niesamowity. Jest świetny zawodnik w wadze junior półśredniej, Terence Crawford, Ukrainiec Wasyl Łomaczenko też jest niesamowity. To jest nowy Manny Pacquaio i Floy Mayweather razem wzięci. Także Giennadij Gołowkin, znany jako Triple G, jest świetnym bokserem i wkrótce będzie walczył z Canelo Álvarezem, Meksykaninem, który wygląda jak Irlandczyk (ta walka zakończyła się remisem; rewanż zaplanowano na maj 2018 roku – przyp. red.)
Czy ogląda pan walki na żywo?
Tak, ale tylko na moim ogromnym telewizorze w domu, choć naprawdę powinienem wybrać się na jakąś walkę! Może po premierze Trzech billboardów… zaproszą mnie na tę walkę pomiędzy Triple G i Álvarezem. (śmiech) Może dostanę miejsce VIP tuż obok Marka Wahlberga.
Co zainteresowało pana w boksie?
Uwielbiam boks jako formę treningu, ale to, co urzekło mnie w tym sporcie, to dyscyplina oraz ten specyficzny rodzaj analogii pomiędzy boksem, życiem i aktorstwem. Wiesz, w boksie także jest scena, jest dwóch aktorów i skierowane na nich światła reflektorów. Podoba mi się też to, że to sport indywidualny. To, jakiej wymaga wytrzymałości, a jednocześnie gracji, to, że jest niczym taniec – jest kilka rzeczy, które uwielbiam w boksie. Mayweather to Michael Jodran boksu – z jednej strony tancerz, z drugiej potężna moc. Pięknym bokserem był też Sugar Ray Leonard – przez to, jak poruszał się w ringu, czasem przypominał Barysznikowa, innym razem Michaela Jacksona.
Zagrałby pan w filmie bokserskim?
Jasne, ale obawiam się, że jestem już na to za stary.
Mickey Rourke był starszy od pana, gdy występował w Zapaśniku.
To prawda, ale jest trochę inaczej, gdy grasz zapaśnika – wiesz, musisz zażywać sterydy i tonę innych rzeczy. (śmiech) Jestem stary i nie chcę zażywać sterydów, więc… Może kiedyś zaproponują mi rolę menedżera lub trenera w filmie bokserskim.
Ulubiony film bokserski?
Bardzo podobał mi się Creed, Wściekły byk to oczywiście arcydzieło, Rocky też jest świetny, ale same sceny walk bokserskich zdecydowanie bardziej podobały mi się w Creedzie.
Czasy się zmieniły, boks również.
To prawda, sceny walk bokserskich filmach znacznie zyskały na jakości. Fighter był pod tym względem znakomity, ale to jest w ogóle wielki film. Bardzo podobał mi się także Człowiek ringu, choć opowiadał o innych czasach.
Czy mógłby pan opowiedzieć o momencie, w którym zdecydował pan, że aktorstwo jest profesją, którą chce pan wykonywać?
Jako dzieciak regularnie odwiedzałem swoją matkę-aktorkę (Penny Hess – przyp. red.) w Nowym Jorku podczas letnich wakacji – moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem 5 lat. Mama i ja zawsze spędzaliśmy mnóstwo czasu na kreatywnych zabawach i w tamtym czasie zaczęliśmy „wystawiać sztuki”. Jako dziesięciolatek zagrałem w swoim pierwszym przedstawieniu, a potem jakoś poszło: spektakle licealne, później studium aktorskie. Ale gdybym miał wskazać jeden moment w życiu, który pchnął mnie w stronę aktorstwa, byłyby to właśnie te domowe przedstawienia, które wystawialiśmy razem z mamą.
Co dało panu aktorstwo?
Gdy masz kilkanaście lat i uganiasz się za dziewczynami, zrobisz wszystko, by je zdobyć (śmiech). Ale stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że aktorstwo to przecież forma sztuki, która co prawda sprawia mi mnóstwo radości, ale niesie też ze sobą pewien rodzaj odpowiedzialności. To tak jak z dziennikarstwem – masz pewną misję do wykonania, którą musisz realizować rzetelnie. Aktor musi być odpowiedzialny i szczery w opowiadaniu historii. Gdy budujesz dom, nie chcesz przecież zbudować gównianego domu, który za chwilę się rozpadnie, prawda? Lubię być dokładny w tym, co robię i kocham ten rodzaj rzemiosła. Tak naprawdę aktorstwo to jedyna rzecz, którą udało mi się w życiu w pełni zrozumieć.
Czy pamięta pan dokładny moment, w którym zdał pan sobie sprawę z tej odpowiedzialności związanej z zawodem aktora?
To było w trakcie mojego pobytu w studium Williama Espera. Podczas dwuletniej nauki w tamtejszej szkole aktorskiej zrozumiałem, że powinienem traktować ten zawód serio, w innyc sposób niż dotychczas. Nauka w tamtej szkole naprawdę mi pomogła.
Jaki rodzaj etyki zawodowej pan wyznaje? Czy są role, których za żadne skarby by pan nie zagrał?
Wszystko to kwestia emocjonalnej reakcji na materiał źródłowy. Moja decyzja zależy od tego, jak interesująca jest rola i czy mógłbym się w nią zaangażować. Ale domyślam się, czego dotyczy pytanie – prawdopodobnie już nigdy więcej nie chciałbym zagrać tak zepsutej postaci, jak ta, którą wykreowałem w Zielonej mili. Myślę, że jedna rola pedofila to aż nadto jak na jedno życie. Ale tamten film był wspaniały i cieszę się, że mogłem być jego częścią – w taki, a nie inny sposób. Co ciekawe, już kilkukrotnie grywałem rasistów, ale te role zawsze są tak cholernie interesujące! Naprawdę trudno jest je odrzucić.
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe