World of Warcraft: The Burning Crusade Classic – wracamy za Mroczny Portal!
Blizzard nie zwalnia tempa i przywraca do życia kolejny etap klasyki świata Warcrafta. Jak wypada World of Warcraft: The Burning Crusade Classic po kilku godzinach spędzonych za Mrocznym Portalem?
Swoją przygodę z World of Warcraft rozpocząłem mniej więcej w 2006 roku. Spędziłem naprawdę wiele godzin, przemierzając Azeroth, wykonując kolejne zadania i rozwijając swojego łowcę i łotrzyka. Nie miałem jednak zbyt wiele szczęścia, jeśli chodzi o tak zwany endgame, czyli doświadczenia przygotowane dla postaci na najwyższym poziomie. Było to wypadkową kilku czynników, ale tym, co najbardziej się do tego przyczyniło był… zwykły brak czasu. Wykonywanie ówczesnych raidów, takich jak Molten Core czy Ahn'Qiraj było czymś naprawdę wymagającym i czasochłonnym dla świeżo upieczonego licealisty – dość powiedzieć, że wiele gildii zarywało nocki po to, by nawet kilkadziesiąt razy podchodzić do jednego z bossów.
Mimo całej mojej sympatii do tego uniwersum i polubienia się z World of Warcraft od samego początku, na dobre wsiąknąłem w tę grę dopiero przy okazji wydanego dwa lata później rozszerzenia World of Warcraft: The Burning Crusade. Do dziś to właśnie ten dodatek wspominam najlepiej, obok kapitalnego, zajmującego bezsprzecznie pierwsze miejsce w moim sercu Wrath of the Lich King. To właśnie wtedy na dobre poczułem aspekt społecznościowy i odczułem, że faktycznie mam do czynienia z „massively multiplayer online”. Dołączyłem do dwóch gildii (pierwsza niestety z czasem się rozpadła), gdzie nawiązałem sporo znajomości i wreszcie miałem drużynę, z którą mogłem brać udział w tych najtrudniejszych, a przy tym też najbardziej satysfakcjonujących rozgrywkach. Pamiętam, jak wiele frajdy sprawiało mi przedzieranie się przez kolejne korytarze Karazhan, twierdzy Medivha czy też nie mniej imponującą potyczkę z Gruulem w jego jaskini. TBC było też tym dodatkiem, w którym najwięcej czasu poświęciłem na zabawę PvP, co wynikało przede wszystkim z tego, jak potężny w takich pojedynkach był paladyn, mój ówczesny main. Na arenach trzeba było naprawdę wysilić się, by przegrać – o ile oczywiście nie trafiało się na innych paladynów. No i nie można pominąć jeszcze jednej kwestii. The Burning Crusade było dla mnie najciekawszym rozszerzeniem z powodu fabuły. Illidan był jedną z moich ulubionych postaci w Warcrafcie 3, więc możliwość zmierzenia się z nim na szczycie Black Temple było naprawdę działającą na wyobraźnię perspektywą…
The Burning Crusade Classic, które trafiło na rynek 1 czerwca, to już drugie podejście Blizzard Entertainment do odświeżania klasyki świata Warcrafta. I nie ma w tym absolutnie nic dziwnego. Fani prosili o udostępnienie im „waniliowej” wersji World of Warcraft od dawna, a po premierze pierwszy Classic okazał się sporym sukcesem. Nie da się natomiast ukryć, że granie cały czas w tę podstawową wersję, która nie będzie dalej rozwijana, raczej mija się z celem dla zdecydowanej większości. Oczywiście są i zapaleńcy, ale dla nich nic się nie zmieni. Jeśli tylko zechcą, to będą mogli zostać w tej właśnie wersji.
Blizzard oddaje w ręce „klasycznych” graczy sporo swobody i… chwała im za to! Wszyscy mogą zdecydować czy przejść swoimi posiadanymi już postaciami przez Mroczny Portal, czy też w dalszym ciągu zwiedzać Azeroth. Oczywiście nie ma problemu ze stworzeniem zupełnie nowych herosów i nowym początkiem, od zera. Szkoda tylko, że za podbicie świeżo wykreowanego bohatera do 58 poziomu, by móc rozpocząć przygodę z atrakcjami czekającymi w nowym-starym The Burning Crusade, trzeba słono zapłacić. Błyskawiczny boost kosztuje bowiem aż 39,99 euro lub 64,99 euro w ramach pakietu Deluxe, który zawiera też m.in. unikalnego wierzchowca i 30 dni czasu gry. Szkoda, że nie zdecydowano się na podarowanie jednej możliwości szybkiego awansu wszystkim użytkownikom, bo przedzieranie się przez pierwszych 58 poziomów po raz któryś z rzędu to umiarkowanie przyjemne doświadczenie.
Jeśli chodzi o zasady rządzące The Burning Crusade Classic, to są one proste. To w zasadzie dokładnie ta sama gra, co w 2007 roku. Dochodzą więc m.in. „nowe” rasy – krwawe elfy oraz draenei, kolejne lokacje, profesja (wytwarzanie klejnotów) i zwiększenie maksymalnego poziomu doświadczenia do 70. Na start dostajemy też trochę lochów i trzy raidy – Karazhan, Gruul’s Lair i Maghteridon’s Lair. Kolejne aktywności będą dodawane stopniowo, w popremierowych aktualizacjach, których zwieńczeniem będzie Isle of Quel’Danas i Sunwell Plateau, gdzie najbardziej doświadczeni i najlepiej wyposażeni bohaterowie zmierzą się z Kil’jaedenem.
Jak w to się gra teraz, po 14 latach? Zaskakująco przyjemnie! TBC wprowadziło swego czasu sporo usprawnień i czuć to nawet teraz, przechodząc z klasycznej „podstawki” do tego właśnie rozszerzenia. Rozgrywka nie zestarzała się tak bardzo, jak ta z poprzedniczki. Zwłaszcza lokacje w Outland są dużo bardziej przystępne niż miejscówki z Azeroth, a cały proces wykonywania zadań i awansowania na kolejne poziomy jest przyjemnie „płynny”. No i wiele zmienia też obecność latających wierzchowców, choć wiąże się to z dość sporym wydatkiem – szczególnie dla osób, które nie przepadają za wirtualnym oszczędzaniem. Choć i to ostatnie jest tutaj prostsze, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Z samego zbierania ziół i minerałów można dorobić się sporo, a i wytwarzanie klejnotów czy eliksirów jest bardzo dochodowym biznesem…
Z The Burning Crusade Classic mam jednak dokładnie ten sam problem, co z wcześniejszym powrotem zaserwowanym przez Blizzard. Granie sprawia frajdę, ale… to wszystko już było. Trudno mi wyobrazić sobie, że wsiąknę w rozgrywkę tak, jak niemal 15 lat temu i będę zarywał nocki, przemierzając Outland. To idealna definicja odgrzewanego kotleta i tak, jak ten kotlet, tak i TBC smakuje najlepiej po paru kęsach, przypominając stare, dobre czasy.