Netflix obiecywał film co tydzień i tego nie dostarczył. Obiecanki cacanki?
W styczniu 2021 roku ruszyła wielka kampania obiecująca wiele na platformie Netflix. Po sześciu miesiącach można odnieść wrażenie, że cały pomysł, choć dobry i zachęcający, nie był do końca przemyślany.
Początek stycznia 2021 roku to był czas optymizmu. Apokalipsa koronawirusowa miała się skończyć dość rychło dzięki szczepionkom i każdy spoglądał z nadzieją na kolejne miesiące. Tak też było z włodarzami Netflixa, którzy dumnie ogłosili 12 stycznia 2021 roku, że co tydzień na platformie będzie mieć premierę duży film oryginalny. Wówczas, jak wszystkie media, opublikowaliśmy obszerną listę 70 tytułów, które mają się pojawić do końca roku, a biorąc pod uwagę, że rok to 52 tygodni, zapowiadało się kapitalnie. Niestety, ale... nie wyszło do końca tak, jak Netflix planował. Okazuje się, że w pierwszym półroczu premierę miało zdecydowanie mniej tytułów. Co się stało?
Towarzyszą mi mieszane odczucia, bo plany Netflixa były ambitne, a wiele projektów zapowiadało się smakowicie. Wszystko wskazuje na to, że większość z nich zobaczymy dopiero jesienią 2021 roku. Netflix w tym czasie zbudował nadzieję, że godnie zastąpi kino i da pożądaną przez filmomaniaków rozrywkę, a tak przecież się nie stało. Zdarzyły się perełki, ale były to wyjątki, bo albo mieliśmy filmy z różnych mniejszych krajów, które nikogo nie interesowały, albo niewypały w stylu Kobiety w oknie. W pierwszym półroczu większe zainteresowanie miały jedynie Armia umarłych Zacka Snydera oraz Do wszystkich chłopców: zawsze i na zawsze jako finał lubianej serii. Trudno tak naprawdę nawet z pamięci przywołać dobre, rozrywkowe przykłady, które wchodziły w skład oryginalnych produkcji platformy. Mówię tutaj o rzeczach stricte komercyjnych, bo z tych artystycznych dobrze poradziły sobie Wykopaliska oraz Cząstki kobiety.
To jest dość ciekawa sytuacja, bo - powiedzmy sobie szczerze - 2020 rok należał do Netflixa. Ogromny przyrost subskrybentów, dużo nowych i wielkich treści, sukces jesienią z artystycznymi filmami walczącymi później o Oscary. Nawet nie chodzi tutaj o jakość, ale o liczbę nowości. Gdy pandemia uderzyła we wszystkich, lockdowny zabraniały innych aktywności, na Netfliksie można było znaleźć coś świeżego, wartego uwagi, dzięki czemu czas się wypełniał solidną rozrywką. W 2021 roku szybko się to zmieniło. Patrząc na kwiecień, maj oraz czerwiec, duże nowości możemy policzyć na palcach jednej ręki. Praktycznie nie ma atrakcyjnych, gorących i wywołujących wielkich emocji tytułów. Nagle okazuje się, że zapowiedzi Netflixa to takie obiecanki cacanki.
Netflix - najpopularniejsze filmy w historii
Wyjaśnienie jest jednak proste: rzeczywistość dogoniła Netflixa. Platforma zawsze tworzyła treści z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i dlatego też w 2020 roku bez problemu ładowali je do serwisu ku uciesze subskrybentów. Fani filmów i seriali nie mieli za bardzo, na co narzekać (no... może trochę na jakość niektórych tytułów). W 2021 roku jednak odczuwamy wielomiesięczne przerwy w pracach na planach, które opóźniły masę premier filmów oraz seriali. Nawet gdy już wrócono do kręcenia, proces nie był tak samo szybki, bo reżim sanitarny (w zależności od różnych podejść) wpływał na wydłużenie prac. Czasem to były dni, ale zanotowano też informacje o tygodniach. Do tego dochodzi rzecz, o której było głośno w 2020 roku - opóźnienia z uwagi na zdalną postprodukcję. Temat opóźnień związanych z tym etapem prac jest dość skomplikowany (przeczytaj więcej w naszej analizie i rozmowie z ekspertami z Platige Image), ale nadal aktualny. Potwierdza to Ted Sarandos, czyli obecnie jedna z najważniejszych osób na szczycie Netflixa. W kwietniu 2021 roku w rozmowie z Deadline powiedział:
Tak naprawdę całą sytuację z niedotrzymaniem obietnicy ze stycznia 2021 roku mamy wyjaśnioną w tych kilku zdaniach Teda Sarandosa. Szkoda jedynie, że nikt bezpośrednio nie odniósł się do szumnie promowanej kampanii, która wiele obiecała. Widzowie mają prawo czuć się oszukanymi. Rzeczywistość dogoniła Netflixa i pokazała wiele problemów platform streamingowych, które w czasach pandemii nie są w lepszej sytuacji niż kina. Teraz to widzimy doskonale, bo w 2020 roku ten obraz mógł być trochę zakrzywiony. Trudno tu zarzucać Netflixowi nikczemność, ale przyzwoitość i szacunek wobec odbiorców wymagałaby otwartego poruszenia tematu i powiedzenia: nie wyszło tak, jak chcieliśmy. Wypowiedź z kwietnia tego dotyczy, ale nie była ona publikowana w tym kontekście, bo Ted Sarandos zapowiedział premiery seriali. Stąd też pozostaje niesmak przez wyraźny zgrzyt w komunikacji ze subskrybentami.
W tym wszystkim nadal jest światełko w tunelu, bo od 2020 roku świat popkultury zmienił się na zawsze. Od czasu wybuchu pandemii nie mamy już sytuacji, jak jeszcze w 2019 roku, kiedy to każdy konsument popkultury miał nadmiar rozmaitych treści do wyboru. Byliśmy wręcz topieni w ich przesycie, a przez to często nie docenialiśmy tego, co mamy. W 2021 roku po wielu miesiącach pandemii ta sytuacja zmieniła się całkowicie. Nie mamy blockbusterów na ekranach kin, bo dopiero bardzo powolutku one wracają, a platformy nie oferują alternatywy w postaci widowiskowych nowości. Może to trochę górnolotne, ale to niedotrzymanie obietnicy przez Netflixa jest pewną szansą na docenienie tego, co mamy. Może dzięki temu odkryjemy mniej znane, ale bardzo atrakcyjne tytuły, które nieoczekiwanie staną się hitami? Jedno jest pewne - jeśli Netflix dostarczy jesienią to, co zapowiada, będzie to naprawdę złota jesień.