Wszyscy jesteśmy podglądaczami, czyli o voyeuryzmie słów kilka
Zastanawiało was kiedyś, dlaczego telewizja produkuje kolejne talent shows, reality shows czy paradokumenty, które odzierają bohaterów z jakiejkolwiek prywatności? Co stoi za fenomenem mediów społecznościowych, które stały się miejscem publicznego i – co ważniejsze - dobrowolnego obnażania? Jak się okazuje, wszystko bierze się z prostej ludzkiej chęci patrzenia, która leży głęboko w naszej naturze. I która z czasem przybiera kolejne, najróżniejsze oblicza, prowokując do zastanowienia się nad pytaniem: czy jest możliwe, by kiedykolwiek się to zmieniło?
Kino i telewizja zaproponowały światu zupełnie nowy sposób obracania się w kulturze – i choć dalej podglądamy, robimy to za pełnym przyzwoleniem, które otrzymujemy na mocy naszego w niej uczestnictwa. Wielkie i małe ekrany produkują bowiem treści, które są niczym innym jak formami kultury – i nie zależnie od tego, czy jest ona wyższa, czy niższa, partycypowanie w niej i konsumpcja oferowanych programów nie może wiązać się już z niczym złym. Co zatem łączy widza-podglądacza z piętnowanym i skrzywionym seksualnie voyeurem? Odpowiedź jest prosta – chodzi o fakt ukrycia. Zamknięci w swoich domach, pokojach, czy ciemnej sali kinowej, patrzymy w ekran na bohaterów, którzy nie wiedzą, że są obserwowani. A nawet jeśli wiedzą (bo trudno udawać że jest inaczej w przypadku świadomie kręconego reality show), zwykle nie dają po sobie tego poznać, tworząc pewną iluzję autentyczności. Pozycja podglądacza telewizyjnego jest dla obserwującego bardzo komfortowa – w przeciwieństwie do realnego życia, nie musi martwić się, że zostanie na czymś przyłapany ani o to, że obiekt jego spojrzenia nakryje go na patrzeniu. Przed ekranami możemy czuć się bezpiecznie i choć nierzadko współodczuwamy z bohaterami programu czy serialu, żywiąc w sobie bardzo silne emocje, nie ciąży na nas ani odpowiedzialność, ani konsekwencje, które uderzają w postaci na ekranie. Współczesny widz ma w sobie wiele z voyeura – od klinicznego przypadku różni nas w zasadzie tylko kilka niewielkich aspektów. Po pierwsze, wspomniana już powyżej niewinna przyjemność kulturowa. I po drugie – fakt, że w swoim podglądactwie nie jesteśmy odosobnieni. Robią to bowiem miliony innych telewidzów, którzy z wypiekami na twarzy śledzą losy uczestników swoich ulubionych telewizyjnych programów. Jak twierdzi Olga Białek-Szwed - wszyscy jesteśmy podglądaczami. Z biegiem lat zwiększa się jedynie liczba środków, które umożliwiają nam wgląd w cudze życie oraz poziom powszechnej akceptacji ze strony samego systemu kultury.
Podglądanie podglądaniem - warto jednak pamiętać, że każdy kij ma dwa końce. Skoro współcześnie jesteśmy zalewani treściami pokazującymi ludzką intymność i prywatność, oznacza to, że z drugiej strony ktoś się przed nami świadomie obnaża. Choć reality-shows narodziły się w latach 70. na gruncie amerykańskim, dziś są jednym z najmocniejszych filarów telewizji, ciesząc się niesłabnącą oglądalnością. Lata temu prawdziwy szał w USA wzbudził program An American Family, który z pasją śledziły miliony Amerykanów. W ówczesnych czasach był to prawdziwy przełom w telewizji – poznaliśmy zwykłą, podobną nam samym rodzinę Loudów, której codzienne życie było dokumentowane z odcinka na odcinek. Największe wrażenie robił na widzach zapewne fakt, że oto szary człowiek wkracza na wielkie-małe ekrany – pierwsze reality shows wyraźnie udowadniały, że celebrytą może zostać każdy, stąd też nic dziwnego, że spotkały się z tak dużym poklaskiem ze strony innych, podobnych Loudom obywateli. Ci jednak zapłacili za swoją sławę wysoką cenę – pozornie idealne małżeństwo Pat i Williama dobiegło końca, a oficjalne zerwanie – rzecz jasna – odbyło się na wizji. Na dłuższą metę bowiem bycie na talerzu i pod ostrzałem spojrzeń tysięcy osób niesie za sobą destruktywny wpływ na jednostkę – zdaje się, że coś na ten temat wie poczciwy Truman Burbank, główny bohater boleśnie celnego filmu The Truman Show.
Reality show jest zatem kwintesencją współcześnie rozumianego voyeuryzmu, ale i w pewnym sensie ekshibicjonizmu. Jak pisał socjolog i kulturoznawca, Brian McNair, dziś żyjemy w tak zwanym społeczeństwie striptizu – to, co niegdyś prywatne, staje się publiczne, a granice tabu są coraz chętniej przekraczane. Wszystko to w pełnym przyzwoleniu i często z naszej własnej nieprzymuszonej woli. Owszem, bohaterów wspomnianych programów prawdopodobnie kusiła sława i chęć zarobienia pieniędzy, jednak – co mnie osobiście przeraża najbardziej – tendencji uzewnętrzniania się w mediach społecznościowych poddają się również szarzy obywatele, którzy nie mają nic wspólnego ze światem celebrytów. Widać to przede wszystkim na Facebooku, który aż mieni się od zdjęć i postów ludzi wystawiających się na pokaz w imię lajków. Pomijam sporadycznie wrzuconą fotografię z wycieczki czy przyjęcia – jak sądzę, wszyscy znamy znacznie bardziej radykalne przypadki, nad którymi niejednokrotnie załamywaliśmy ręce, scrollując własną tablicę. Współczesny człowiek świadomie odziera się z własnej intymności i nie jestem do końca przekonana, czy wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jakie mogą iść za tym konsekwencje. Stare chińskie przysłowie głosi bowiem – co raz wrzucone w Internet, pozostanie w nim już na zawsze.
Internet pełni współcześnie rolę sceny, na którą użytkownicy pchają się z własnej woli. Youtuberów, influencerów czy nawet przeciętnych użytkowników mediów społecznościowych, którzy relacjonują każdą chwilę ze swojego życia codziennego, nie idzie nawet zliczyć. Człowiek XXI wieku za wszelką cenę szuka poklasku, kreując w mediach wizerunek, który nawet nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistością – ważny jest filtr i perspektywa, by zdjęcie na Instagramie dobrze wyglądało i żeby nasz profil aż pęczniał od followersów. Ciekawa rzecz – samo słowo „follow”, co po polsku oznacza „śledzenie”, w oczywisty sposób odnieść można do siedzących z drugiej strony ekranu podglądaczy. Ot, kolejny przykład na to, że dzisiejsze społeczeństwo daje pełne przyzwolenie na to, by obcy ludzie mieli wgląd w prywatne życie. Ekshibicjonizm zawsze będzie szedł w parze z voyeuryzmem, bo podobnie jak miłujący się w podglądaniu, istnieją też ludzie chcący pokazywać. W ciekawy sposób, zostaje to zasygnalizowane w filmie Nerve – w całym nagromadzeniu poruszonych wątków i tematów, tutaj również mamy do czynienia z obsesją na punkcie patrzenia, śledzenia i bycia na bieżąco. Przypadłością, która coraz silniej trawi społeczeństwo XXI wieku.
Podglądanie jest dziś jedną z głównych i nieodłącznych cech uczestnictwa w kulturze masowej. Media społecznościowe i audiowizualne pełnią jednocześnie rolę i sceny i widowni, na których – zależnie od potrzeby – możemy się ukrywać bądź też eksponować. Przykłady reality shows czy talk shows to tylko ułamek treści, które można zaklasyfikować do tej kategorii – na naszą obsesję na temat cudzego życia wskazuje również multum programów typu Śmierć na 1000 sposobów, Wstydliwe choroby, czy nawet Chłopaki do wzięcia – wszystko to pozwala zerknąć za kulisy życia drugiego człowieka, których bez pośrednictwa telewizora nie dałoby się odsłonić. Szeroko rozumiany voyeuryzm interesuje się bowiem nie tylko ciałem fizycznym, ale całą sferą prywatną, której granice w dzisiejszych czasach są niebezpiecznie naciągane. A skoro o umiłowaniu patrzenia mowa, prawdziwą wisienką na torcie jest program Gogglebox, w którym oglądamy telewidzów, którzy... oglądają telewizję. No i wreszcie – czy swego rodzaju voyeurami nie są przypadkiem również gracze, którzy pykają w poczciwe Simsy? Pozostawiam tę kwestię do indywidualnego rozpatrzenia.
Tendencja do podglądania – nie łudźmy się – nie zmaleje. Powód jest bardzo prosty – człowiek jest nieustannie zafascynowany samym sobą i tym, co go otacza. Jak brzmi powiedzenie: świata ogląd kształtuje światopogląd. I o ile w rozsądnej ciekawości nie ma nic złego, trudno obecnie wskazać granice, w której zmienia się ona w obsesję patrzenia. Pozostaje jedynie być bardziej świadomym – w dzisiejszym świecie samokontrola przyda się każdemu.
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe