Arnie S. i moje wyjście z szafy – felieton Jakuba Ćwieka
Ta historia rozpoczyna się od mojego wyjścia z szafy. Miałem wtedy z siedem, może osiem lat, był późny wieczór, najpewniej sobotni, ale trudno stwierdzić na pewno.
Nie chciałem się ujawniać, rodzice mi kazali. Powiedzieli, że mam wyjść z szafy, więc wyszedłem. Odkopałem się spomiędzy ciuchów, spod kilku zmechaconych swetrów taty, wyplątałem z kłębowiska jego krawatów i stanąłem w prawdzie, a właściwie to w piżamie, przed nimi i wujkiem, który tego wieczoru przyniósł filmy.
Pamiętam to tak dobrze, bo to był dzień, wieczór właściwie, kiedy prawie zobaczyłem pierwszego Alien. Trik z szafą stosowałem wtedy nie pierwszy raz, drzwi do niej były jakieś koślawe – jak się nie przekręciło kluczyka, to zawsze były trochę uchylone. Domykaliśmy je w zasadzie tylko wtedy, gdy przychodzili goście, a wujek to w zasadzie nie był gość, bo bywał u nas często. Chyba, jak tak teraz myślę, nie miał magnetowidu.
Wsypałem się sam, zbyt głośno wciągając powietrze w scenie, gdy Obcy przedstawił nam się po raz pierwszy na stole w kantynie statku. W innych okolicznościach pewnie nikt by tego nie usłyszał, ale teraz telewizor był przyciszony, bo przecież ja i moje już wtedy dwie siostry spaliśmy. No i wpadłem.
Pamiętam, że tata próbował się nie śmiać i że kara była łagodna, wręcz symboliczna, ale strasznie mnie zabolała. Było to coś w stylu tygodnia bez telewizji. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli sam kiedyś będę miał dziecko, to będę mu pozwalał oglądać wszystko! Kiedy tylko będzie chciało!
Mały skok w przyszłość – rok 2012 – i oto jestem chwilę po trzydziestce i mam dwójkę dzieci. Córka ma osiem lat, syn sześć i pół. Nie wiem, czy w ogólnym rozrachunku jestem dobrym tatą, ale jeśli chodzi o edukację kulturalną, a zwłaszcza filmową, staram się szczególnie.
Do tego czasu obejrzeliśmy wspólnie wszystkie animacje Disneya, konkurencyjne DreamWorksy, masę krótkometrażówek od Warnera i nawet ramotki Hanna&Barbera. Gdzieś w tym zalewie kreskówek pojawiały się filmy, które uważałem za właściwe dla dzieci, a znakomite: Niekończąca się opowieść, Labirynt, Willow, Hook czy Czarny kryształ były na szczycie tej naprawdę długiej listy. Nieustannie się zresztą wydłużającej za sprawą chociażby takich produkcji jak znakomita Zaczarowana.
Przyznam się, miałem ogromną frajdę w wyszukiwaniu tych mniej dostępnych produkcji tak w pamięci, jak i w ofercie sklepów czy w odmętach sieci. Ot, chociażby wyśmienity Bajarz – obecnie do znalezienia na YouTubie, kiedyś emitowany bodajże po niedzielnym teleranku. Oparty na baśniach i wykreowany przez studio Hensona serial dał mi swego czasu dużo radości, więc kupiłem płyty, przygotowałem dzieciom polską wersję, a następnie, podczas seansu, bawiłem się w lektora. Przy okazji dowiedziałem się też o drugim sezonie (opartym na greckich mitach), a także zorientowałem się, że rolę tytułowego bajarza zagrał John Hurt. Ten sam, którego śmierć na stole w kantynie Nostromo wymusiła moje wyjście z szafy.
W każdym razie szło nam to wspólne oglądanie świetnie, dopóki nie zobaczyłem z synem Conan the Destroyer. Bo potem się zaczęło:
– A czy jest więcej części?
– Tak, ale jeszcze nie dla ciebie.
– Ale ja bym chciał. I ten aktor jest fajny. Jak się nazywa?
– Arnold Schwarzenegger.
– A grał w czymś jeszcze?
Oczywiście już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, ale szybko je zamknąłem, bo zdałem sobie sprawę, że to pułapka. Bo co powiem? Skłamię, że nie grał, czy podkręcę dzieciaka, mówiąc, że owszem, grał w świetnych filmach, ale te pokażę mu dopiero, jak podrośnie? No bo przecież nie pokażę mu Terminatora, sceny z nacinaniem łapy czy naprawianiem oka. Nie pokażę mu Conana Barbarzyńcy rżnącego wszystko w tym lub innym znaczeniu. A może Predatora z pamiętną sceną patroszenia i wyrywania kręgosłupa? Jakimś kompromisem mogłoby być pokazanie chłopakowi komedii – pomyślałem.
I choć poczułem się wtedy trochę jak zdrajca, wszak nie od tej gałęzi kariery Arniego należy zaczynać z nim kontakt, pokazałem potomkowi Gliniarza w przedszkolu i jak się okazało, całkiem bliską rzeczywistości historię, jaką jest Świąteczna gorączka (serio, byłem w Stanach na niemal takich samych zakupach, gdy do sklepów Disneya przywieźli limitowaną sukienkę Elzy).
Złapał się, ale jak się pewnie domyślacie, nie wystarczyło na długo. Sam komediowy dorobek Arniego nie jest znowu aż tak bogaty, zwłaszcza gdy wyjąć zeń Bohatera ostatniej akcji, który winien być raczej zwieńczeniem niż początkiem przygody z Austriakiem. Wiłem się więc coraz mocniej, sięgając po Bliźniaków, ale już nie po Juniora, który samym tematem zwiastował kłopoty. W pewnym momencie desperacja ojcowska sięgnęła takiego dna, że zafundowałem dziecku seans Herkulesa w Nowym Jorku. I wiecie co? Ubawił się.
Na szczęście jakoś w tym czasie mój syn poważniej zainteresował się superbohaterami (dzięki, Marvelu!), a także trenowanym od przedszkola karate i trochę mi tego Arnolda odpuścił.
Obskoczyliśmy więc najpierw Iron Mana, Hulka i Kapitana, a potem mogłem go stamtąd skierować na pozornie bezpieczniejsze wody czterech karate kidów (pięciu, jeśli liczyć twór z Jackie Chanem), Kumpli z Chuckiem Norrisem czy zwariowanych, nasyconych roztworem Kevina samego w domu małolatów ninja. O tym, jak niefortunna to była zamiana, opowiem pewnie przy następnej okazji, teraz ważne jest, że przynajmniej tymczasowo podziałało. Aż pewnego dnia...
Polsat zapowiedział jako mega hit Terminatora 2 w wersji reżyserskiej. Pomyślałem, że fajnie byłoby zobaczyć, ale jeszcze mi mózgu nie przemieliło, żebym zdecydował się na seans w telewizji, w dodatku takiej, w której zanim usłyszałbym kultowe „hasta la vista”, wiedziałbym już, która margaryna najlepiej się rozsmarowuje, kto nie trzyma moczu i gdzie się nie biega po stoperanie.
Sięgam więc na półkę, kładę płytę na stole, szykuję grzdylom kolację, sobie przekąski, a gdy dzieci już grzecznie śpią w łóżkach, włączam film, rozsiadając się na kanapie.
Jest fajnie, jak za każdym razem, gdzieś tam jednak w którymś momencie pęcherz zmusza do zrobienia pauzy, więc zatrzymuję film, wstaję... i w przedpokoju słyszę tupot małych stópek. Oho, myślę sobie i idę do pokoju dzieci. Córa śpi, ale syn śpi bardziej. Och, jak on śpi! Oczy ma tak zaciśnięte, pozycję tak bardzo skuloną, że nic tylko się grzecznie wycofać i nie budzić.
– Cały czas tam stałeś w progu, co? – pytam.
Cisza. Mój syn nie może już spać mocniej. Zwyczajnie się nie da. Wciska się w poduchę, zaraz zacznie ssać kciuka, byleby mi udowodnić.
Stoję tak nad nim, przypominam sobie siebie w jego wieku, swoje przymusowe wyjście z szafy i złożoną wtedy obietnicę. Myślę, że to wyśmienita okazja, by jej dotrzymać, ale z drugiej strony waham się, bo przecież zafunduję małolatowi koszmary. Takie jak sam miałem po seansie dajmy na to Pamięci absolutnej, gdzie potem miesiącami śniła mi się rozpadająca się głowa z odprawy promowej.
W końcu stwierdzam, że jeśli mamy przez to przejść, przejdziemy razem. Tak jak kiedyś tata, pozwalając mi obejrzeć Szklaną pułapkę czy Terminator 2: Judgment Day, zastrzegam jednak:
– No dobra, chodź, ale jak powiem, że zasłaniasz oczy, to zasłaniasz.
Nie dodaję drugiego, co ciśnie mi się na usta, czyli żeby nic potem nie mówił mamie, gdy ta wróci z nocki, bo wiem, że to przegrana sprawa. Trudno, powiedziało się A, trzeba będzie powiedzieć B.
Mój syn zrywa się błyskawicznie, jakby (niespodzianka!) wcale nie spał. Bierzemy koc, idziemy do dużego pokoju, a ja włączam film dalej i podaję mu popcorn. Nie chce, mył zęby. Ogląda do ostatniej sceny, a potem idzie spać.
I teraz to ja stoję w progu uchylonych drzwi i przyglądam się jemu, jak szeroko otwartymi oczami gapi się w mały plakat Arniego, który sobie kiedyś tam przykleił.
Wzruszony pomyślałem: „No, Ćwiek, teraz się zacznie”.
I się zaczęło...
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe