Kino ze ściegiem ozdobnym. Belle Epoque a sprawa polska
Nie tylko aktorzy, ale też same filmy noszą kostiumy. A polskie kino ma na swoim koncie naprawdę epokowe kreacje.
Oglądając filmy kostiumowe, często trudno oderwać wzrok od doskonałej scenografii i kostiumografii, która ukazuje styl i charakter epoki. Bogate suknie z czasów elżbietańskich królują na ekranie na równi z aktorami, a powłóczyste wiktoriańskie stroje wprowadzają widza w gotycki świat tajemnic i lęków.
Jednak warto zauważyć, że na „kostiumowość” nie składają się tylko ubiory i charakteryzacja, lecz cały rozmach dekoracyjny, sposób oświetlenia, kompozycja kadrów. Rzeczona „kostiumowość” to cały zestaw zabiegów formalnych i atmosfera, to duch (a może nawet dusza) czasu, o którym opowiadają, to doskonale skonstruowana wizualna wrażeniowość.
Moje osobiste spojrzenie na polskie kino kostiumowe nie obejmuje oczywistych dzieł spod reżyserskiej pieczy Andrzej Wajda, Aleksander Ford czy Jerzy Hoffman, zgrabnie adaptujących literackie świętości. Zerkam raczej na mroczniejsze, nieco bardziej nostalgiczne jego przejawy, te filmy, które udało się przebrać w owy „wizualny kostium”.
Stąd mam ogromną ochotę z miejsca pokusić się o refleksję dotyczącą w tym wypadku serialu kostiumowego królującego w ramówce TVN-u, Belle Epoque. Spotkał się on, ku mojemu zaskoczeniu, z ogromnym zainteresowaniem i wywołał liczne dyskusje nawet pośród osób nieszukających w kinie, a co dopiero w produkcji telewizyjnej, dzieła sztuki. Jednak na serial z Pawłem Małaszyńskim znajdzie się miejsce dopiero pod koniec tej strony, koniecznie jest bowiem niejakie naniesienie go na siatkę kontekstów.
Cofnijmy się do pierwszych kroków rodzimego kina kostiumowego. Stawialiśmy je całkiem pewnie, w dużej mierze za sprawą wybitnego przedwojennego reżysera Józefa Lejtesa. Jego superprodukcja Barbra Radziwiłłówna z 1936 roku uchodziła za prawdziwie wystawne widowisko i wielkie filmowe osiągnięcie swojej epoki. Główna rola żeńska przypadła Jadwidze Smosarskiej, najpopularniejszej aktorce dwudziestolecia międzywojennego. Sama historia skupiała się przede wszystkim na miłości między Barbarą a Zygmuntem Augustem. Widz, obserwując obyczajowe niuanse i spory między rodzinami, towarzyszył parze kochanków w ich tragicznych zmaganiach w imię prawa do miłości z pełną świadomością ciążącego nad bohaterami fatum. Lejtes stworzył film kostiumowy, a zarazem obyczajową karykaturę z subtelnie zarysowanym konfliktem klasowym.
Utrwalony w literaturze i kinie obraz delikatnej Barbary – Polki zgładzonej przez okrutną cudzoziemkę Bonę – doczekał się odświeżenia w latach 80. w mini serialu TV Królowa Bona autorstwa prawdziwego mistrza klimatycznego kina retro, Janusz Majewski, oraz filmu w jego reżyserii Epitafium Barbary Radziwiłłówny. Kino Majewskiego, nazywanego „arbiter elegantiarum”, cechował przede wszystkim duszny klimat i wysoki stopień estetyzacji obrazu. Mimo że kostiumy i historia sugerowały, że akcja dzieje się w XVI wieku, trudno jest oprzeć się wrażeniu ciągłej obecności modernistycznych i egzystencjalnych lęków.
Sama muszę przyznać się do wyjątkowej sympatii do Majewskiego. Jako jeden z nielicznych polskich twórców mierzył się z gatunkiem horroru i również jako jeden z nielicznych wyszedł z tego starcia obronną ręką. Jego pierwszy nakręcony w latach 70. film Lokis. Rękopis profesora Wittembacha łączy w sobie elementy kina grozy z filmem kostiumowym. Akcja Lokisa przenosi widza w czasy zaboru rosyjskiego, znakomicie oddając koloryt epoki romantyzmu, pełnej tajemnic i legend, według których pewien hrabia może być tak samo szaleńcem, jak i krwiożerczą bestią.
Jednym tchem z Majewskim mogę wymienić Wojciech Has i jego utrzymany w onirycznym klimacie, urozmaicony motywami przygodowymi Rękopis znaleziony w Saragossie z 1965, który powstał na podstawie powieści Jana Potockiego. „Polski James Dean”, tragiczny kochanek i watażka Zbigniew Cybulski zachwyca na ekranie w roli kapitana królewskiej gwardii Alfonsa Von Wordena, który wpada w wir niezwykłych, tajemniczych zdarzeń podczas swojej podróży z Kastylii do Madrytu. W Rękopisie znajdujemy nie tylko obraz XVIII-wiecznej Hiszpanii przeplatany motywami baśniowymi, ciekawie zbudowaną warstwę narracyjną, ale też cechy charakterystyczne dla filmów „płaszcza i szpady”.
Ciekawą współczesną próbą kostiumową, próbującą wciągnąć widza w zagadkową historię związaną z wybuchem powstania wielkopolskiego był film Hiszpanka Lukasz Barczyk. Narracyjny pomysł okazał się jednak zbyt halucynacyjny i odrealniony. Po seansie pozostawało znacznie częściej wspomnienie pogmatwanej formy, a nawet zmęczenie nią, niż jakakolwiek refleksja nad przekazaną treścią.
I gdzie tu miejsce dla Belle Epoque? Jak serial wypada na tak odmalowanym tle? Nie ma co pastwić się nad produkcją, w której pokładano takie nadzieje, wytykając po kolei jej błędy. Żywo interesująca jest jednak reakcja widowni, w tym moja własna: nienaturalnie rozbudzony apetyt zestawiony z niesmakiem już po pierwszym odcinku. Jak to się stało? Klimatyczny zwiastun, całkiem sprawnie zmontowany z legendarnym kawałkiem grupy Talking Heads, w którym bohaterowie w barwnych kreacjach rzucali sobie wymowne spojrzenia, złożył nam obietnicę rodzimej produkcji na miarę zachodnich dzieł. Dodatkowo skusił polskością historii, w której możemy doszukiwać się pewnych krwawych smaczków z naszej często wybielanej przeszłości i to wszystko podane (według zapowiedzi) w cudownej oprawie scenograficznej. Dostaliśmy doskonałe kostiumy, wdzięczne stylizacje, idealnie związane gorsety, krwawe wątki, wielką tragiczną miłość. Jednak mimo tego wszystkiego „Pięknej Epoce” zabrakło... no właśnie, czego? Realizmu? Naturalizmu? Z pewnością duszy i właściwego tylko dla niej, szytego na miarę „kostiumu”.
Źródło: Zdjęcie główne: TVN/Mirosław Sosnowski