Kangurek Stephena, czyli po co Kingowi ekranizacje
Każdy ma swojego kangurka. Nie zawsze przybiera on kształt porcelanowego torbacza i nie zawsze tym, co na nim wisi jest, jak u Butcha z Pulp Fiction, pamiątkowy zegarek po ojcu. Ale jeżeli tylko wynikiem genetycznych lub innych uwarunkowań nie jesteście pozbawieni możliwości odczuwania emocji, z pewnością macie w swoim życiu coś (lub kogoś) zdolnego do zawrócenia was z racjonalnie słusznej drogi. Coś, dla czego będziecie skłonni ryzykować wbrew rozsadkowi i położyć na szali naprawdę wiele.
Stephen King również ma swojego kangurka. Na jego figurce, na swej ozdobionej kiczowatą, złotawą bransoletką wisi... kino.
Mówi się powszechnie, że King nie ma do kina szczęścia. To nieprawda. Oczywiście, że rozważając stosunek adaptacji dobrych do złych, tych drugich jest przytłaczająco więcej. Nie statystyką mierzy się jednak fartowność, a czasem. Dokładniej momentami, w których te dobre filmy się w życiu Kinga pojawiały.
I tak pierwsza jest oczywiście nakręcona brawurowo Carrie Brian De Palma, zrobiona stosunkowo szybko po książkowej premierze, podkręciła jej moment obrotowy i sprawiła, że prozę Kinga, autora duchowo mocno osadzonego w swych ukochanych latach pięćdziesiątych, zaczęto utożsamiać mocno z przemianami, jakie dokonały się w horrorze w latach siedemdziesiątych. De Palma dał początek, ale przecież zaraz potem byli i Tobe Hooper z telewizyjnym Salem's Lot, i John Carpenter z Christine i niepokojący David Cronenberg z The Dead Zone.
Jednocześnie tak znienawidzony przez pisarza z Maine, a uwielbiany przez krytykę Stanley Kubrick swoim The Shining sprawił, że w tamtym czasie nawet ci najbardziej niechętni Kingowi krytycy musieli, nie chcąc narażać się na śmieszność, uważnie dobierać słowa.
Potem, za każdym razem, gdy marce King zalewającej świat tandetnymi makabreskami (wśród których prym wiedzie bez cienia wątpliwości ta reżyserowana przez samego pisarza) potrzebna była wizerunkowa zmiana, pojawiał się ktoś, kto tej zmiany w świadomości odbiorców dokonywał. Najpierw był to Rob Reiner i jego nostalgiczneStand by Me (1986), potem docenione przez akademię Misery(1990), a na kolejnym poziomie Frank Darabont ze The Shawshank Redemption (1994) i The Green Mile (1999).
Od ostatniego dzieła godnego uwagi widza zdążyło się zmienić tysiąclecie. W tym czasie na rynku, zwykle tym DVD, pojawiły się filmy znośne, słabe i wręcz koszmarne, ale spokojnie można powiedzieć, że nawet jeśli któryś zasłużył na uwagę fana, to żadnego nie można było nazwać po prostu dobrym filmem.
Blisko czterdzieści produkcji filmowych i telewizyjnych przez niespełna dwadzieścia lat, a żadna tak naprawdę dobra. Czy to w jakikolwiek sposób zaszkodziło pisarzowi? Żadną miarą! King zawodowo ma się świetnie od lat osiemdziesiątych i choć czasem popełnia wizerunkowe błędy – jak choćby pamiętna reklama kart kredytowych – zasadniczo zarządza swoją karierą naprawdę dobrze. Udało mu się odnieść i utrzymać sukces komercyjny, sprawdzić się na nowych dla siebie polach – mówię tu zarówno o dystrybucji elektronicznej, jak i chociażby komiksie – i wreszcie zdobyć uznanie jako pisarz mainstreamowy, czego dowodem jest National Book Award. Jeżeli jakiś film nie wychodzi, robi to na swoje konto. Jeśli się uda – albo umacnia Kinga na pozycji literackiej gwiazdy rocka (rekordowy serial It), albo pokazuje szerszemu odbiorcy nowe oblicze tego gościa od grozy („więzienne” filmy Darabonta). Słowem win-win.
Żeby sytuacji dodać smaczku, warto zwrócić uwagę na to, co działo się przy okazji promocji The Dark Tower. Film, który dość zgodnym chórem został uznany za nieudany, samemu Kingowi przyniósł krociowe zyski. W okresie promocyjnym saga o rewolwerowcu Rolandzie wróciła na listy bestsellerów, zdobyła nowych czytelników, a obrazki i cytaty z książki rozpoczęły na dobre swoje memowe życie w mediach społecznościowych. Patrząc z tej perspektywy, można by powiedzieć, że King, chwaląc głośno każdy swój przyszły film, mówiąc, że czegoś tak dobrego się nie spodziewał i że to będzie coś, w zasadzie nic nie traci. Bo co, jeśli film okaże się klapą? Dojdziemy wspólnie do wniosku, do którego doszliśmy już dawno – King, wychowany na kinowym chłamie, choć pisarzem jest świetnym, filmowego gustu nie ma za grosz. Ale przecież jako pisarz nadal sobie radzi, krytykiem nie jest, więc nadal będę kupował jego książki. Co najwyżej z dystansem podejdę do filmowych rekomendacji. A tymczasem King w okresie promocyjnym w zamian za swoje komplementy usłyszy miłe słowa od twórców, mocniej osadzi się w kampanii promo, sprzeda więcej książek. Cyniczny sprzedawca? Można tak pomyśleć.
Tyle że King wcale nie musi już nic sprzedawać i widać to w jego sposobie życia. Jego majątek, mimo skrupulatnego płacenia wszelkich możliwych podatków, dotowania charytatywnych akcji, wykupienia lokalnego radia, by je uchronić przed bankructwem, i wielu innych podobnych działań jest już dla niego w zasadzie nieprzejadalny. Sam pisarz to facet żyjący możliwie skromnie, w mieście na uboczu świata, w domu, który dawno temu spodobał mu się ze względu na charakter, a nie przestronność. Biuro, w którym miałem okazję być, to kilka prostych, funkcjonalnych pomieszczeń, niepozornych tak w środku, jak i na zewnątrz. W otoczeniu grupa wieloletnich przyjaciół i współpracowników. Modelowy przykład starszego pana, rodzinnego gościa, trochę zmęczonego sławą i chwałą, którą, umówmy się, film zawsze generuje.
O docenienie, jak już wspomniałem, również nie musi się martwić – jest ikoną.
Dlaczego się więc wygłupia, naraża czasem na śmieszność, a czasem na pobłażliwe spojrzenia? Dlaczego z taką ekscytacją wychwala filmy rzekomo inspirowane jego dziełami, a w rzeczywistości dalece odbiegające nie tylko od samej historii, ale nawet wizji świata?
Uważam, że odpowiedzią jest właśnie tytułowy kangurek. King może być znakomitym pisarzem, świetnym biznesmenem i racjonalnie dystrybuującym swoją dobroć filantropem, ale jeśli chodzi o kino, jest i zawsze będzie niczym ten mały Butch, który z rozdziawioną buzią słucha opowieści, jak to tata i jego koledzy poświęcili się w Wietnamie, by dać mu pamiątkowy zegarek. Opowieści, których doświadczył – bo przecież nie tylko obejrzał – wtedy w kinie, za dzieciaka, odcisnęły na nim niebywale mocne piętno i raz, że ukształtowały jego wątpliwy filmowy gust, dwa – wpoiły mu wręcz bałwochwalczy szacunek do tego medium. I to za sprawą tego szacunku właśnie, nie z chęci zysku, jednocześnie sprzedaje prawa do filmów za bezcen, przyczyniając się do produkcji kolejnych gniotów – ale być może też pereł – i udostępnia niektóre swoje historie młodym filmowcom w projekcie „Dollar babies”.
Czasem to podejście ma ogromną cenę, a jest nią porażka ekranizacji dzieła, które King uważa za swoje opus magnum. Mowa tu o cyklu Mroczna wieża. Czasem jednak – jak na razie wszystkie głosy zgodnie mówią, że tak właśnie jest z inną premierą tego roku, filmem It – może się zdarzyć, że nastąpi kolejna zmiana. Że coś się wydarzy. Na przykład King przypomni nieczytającym, że nie na darmo zwano go królem horroru.
Ale tak naprawdę nie liczy się, czy mu się uda, czy nie. Stephen King po prostu wie, że nie zostawia się tego, co najcenniejsze, za sobą, gdzieś na cholernym kangurku. Choćby nawet ryzyko było największe z możliwych.
Źródło: zdjęcie główne: Miramax