Kino kopane to nie tylko walka. Krótka rozprawa o mojej miłości do gatunku
Wejście smoka zmieniło kino, wprowadzając sztuki walki na wielkie ekrany i zarazem tworząc gatunek, który rozwija się po dzień dzisiejszy. Dlaczego warto go oglądać?
Miałem to szczęście, że rodzice zadbali o moją filmową edukację. Dzięki temu, od kiedy pamiętam, oglądałem filmy. Tysiące z rozmaitych gatunków, które pozwoliły mi czerpać radość z kina i powoli zaczynać je rozumieć. Jednym z takich gatunków było właśnie kino kopane, które w czasach mojego dzieciństwa miało swój okres największego rozkwitu. Do Polski trafiały tytuły z Chin oraz ze Stanów Zjednoczonych, gdzie powoli tworzyła się własna nisza tego kina. To własnie wtedy pokochałem ten rodzaj filmów, choć sam nigdy nie miałem sposobności trenować sztuk walki. Jestem po prostu fascynatem, który potrafi docenić ekranowe wyczyny.
Kino kopane to po prostu kino akcji. W większości przypadków pod względem formy nie różni się to za bardzo od tego, co Hollywood wyczyniało w latach 80. czy 90. Mamy główną postać, która walczy ze złem, zostawiając za sobą stos trupów i happy end. Schematy rządzą kinem od kiedy zaczęło ono raczkować. Tych nie brak w tym gatunku i to one powodują, że widzowie czasem nie potrafią się przekonać do oglądania takiej formy kina akcji. W tego typu filmach zawsze mamy ludzi obdarzonych nietuzinkowymi umiejętnościami w sztukach walki: twardzi, wytrzymali i często bezwzględni. To wpływa na to, że gdy dochodzi do starcia bohatera ze złoczyńcą, walka jest długa i, jak niektórzy wówczas krytykują, nierealistyczna, bo przecież po takim ciosie każdy by padł i nie wstał. Dominuje w tym określony tok wydarzeń: złoczyńca najpierw przeważa, wygrywa, a bohater jest na skraju porażki. Wtedy dzieje się coś, co go motywuje i dostaje, mówiąc kolokwialnie, kopa energii i zaczyna robić cuda na ekranie, przeważając szale. Wszystko zawsze kończy się jakimś widowiskowym ciosem kończącym sprawę. To wymaga od widza pewnego zawieszenia niewiary w taki sam sposób, jak w każdym gatunku. Walki muszą być efektowne, dynamiczne i dłuższe, bo inaczej byłoby nudno. W końcu to nie jest bójka bohatera ze zwykłymi ludkami do bicia, którzy mogą paść po dwóch ciosach. To jest jak w grach - dochodzimy do walki z bossem. Ma być trudno i emocjonująco, by była w tym jakaś satysfakcja i frajda. Trudno też w tym wyczuć granicę - kiedy jest to już męczące i za długie? Przyznaję, że w gatunku tego typu momenty się zdarzają w słabszych filmach. W tych lepszych przeważnie jest jakaś świadomość, kiedy powiedzieć dość. I jestem świadomy, że tego typu rzeczy mogą zniechęcać, ale czy powinny?
To jest tak samo jak w kinie klasy B z Hollywood, gdzie Sylvester Stallone, Jean-Claude Van Damme czy Arnold Schwarzenegger siekli wrogów na potęgę, często mając nielimitowany magazynek w karabinach. To polega na tym samym: tworzeniu czegoś widowiskowego, ale niekoniecznie w pełni realistycznie. Realizm w kinie akcji i w omawianym tutaj gatunku jest sprawą drugorzędną, bo jest on nudny. Nie oglądamy takich filmów, by widzieć rzeczy z życia wzięte. Chcemy się oderwać od codzienności i zobaczyć coś luźnego i efekciarskiego. W przypadku kina kopanego istotne jest wytworzenie iluzji realizmu, która jest efektowna, sprawia wrażenie, jakby się bili naprawdę, ale zarazem nie jest nudna. Tutaj naprawdę nie chodzi o to, czy wykorzystywane techniki są wiarygodne, czy ludzkie ciało reaguje w odpowiedni sposób na ciosy, czy leje się krew i są sińce na twarzy (a tych to często nie ma, ale jakie to ma znaczenie?). Ma być rozrywka, adrenalina i efekciarstwo. Coś, co wywoła efekt wow i sprawi, że ten czas nas rozluźni i wpłynie na samopoczucie. Tak postrzegam kino akcji, które pełni ważną rolę w naszej codzienności. Nie można żyć tylko kinem dla duszy, bo głowa się zmęczy.
Pamiętam lata 90., kiedy to szło się do wypożyczalni VHS i pytało się: "Czy są nowe filmy karate?". Chociaż nie miało to nic wspólnego z tym, jakie sztuki walki wykorzystano na ekranie, jakoś potocznie przyjęło się nazywanie tego w ten sposób. Pamiętam, że to były czasy, kiedy obok Jackie Chan i Jet Li, były filmy z niszy Stanów Zjednoczonych, gdzie rządzili tacy ludzie jak: Don 'The Dragon' Wilson, Gary Daniels, Jalal Merhi, Michael Wincott, Richard Norton, Matthias Hues (etatowy złoczyńca), Loren Avedon,David Bradley, Jeff Wincott, Jeff Speakman, Billy Blanksi - najtwardszej kobiety kina akcji - Cynthia Rothrock. Nazwisk tego gatunku z USA można wymieniać bez liku, bo wyrastali jak grzyby po deszczu, a przecież obok nich są żywe legendy - Dolph Lundgren, Jean Claude Van Damme czy Steven Seagal. Tworzyli kino zupełnie inne niż w Hongkongu: bardziej dla dorosłych,często brutalne i ze scenami seksu (zawsze w określonych momentach rodzice zasłaniali mi oczy, bo i tak interesowały mnie walki...). Nie raz szło to w taki kicz, że dziś tego nie da się oglądać, ale wspominam z sentymentem i po odświeżeniu tytułów, na pewno wyróżniłbym nie mało takich, które przetrwały próbę czasu. Fabularnie pretekstowe, schematyczne, ale efektowne i z charyzmatycznymi bohaterami. A przede wszystkim z walkami, które zachwycały, wywoływały emocje i sprawiały, że chciało się więcej.
Walki są integralną częścią kina kopanego i to właśnie one powodują, że te kino jest popularne i tak dobrze się je ogląda. Z wczorajszego artykułu Aleksandra wiecie, że jest to zasługa Bruce'a Lee oraz Enter the Dragon. To dzięki temu święcimy teraz 45-lecie popularności tego gatunku. Nie zawsze jednak uda się nakręcić walki tak dobrze, by zachwycić. Bo o to w tym chodzi: o pokaz umiejętności na poziomie, który wywołuje zdumienie i zachwyt. W odróżnieniu od Hollywood tutaj nikt nie kryje się z tym, że odtwarzający choreografię wiedzą, jak to robić i mają umiejętności. Nie trzeba ciąć co 2 sekundy, by ukryć fakt, że znane nazwisko sobie popijają kawkę, a kaskader robi cuda na ekranie. To własnie jest cechą tego gatunku: możemy podziwiać wysiłek tych ludzi, często podyktowany poważnymi kontuzjami, aby stworzyć ekranową rozrywkę. Choreografie mają to do siebie, że często są wymyślne i wymagające, a tym samym łatwo o wypadek, bo czy pamiętamy o tym, czy nie, walki są popisami kaskaderskimi. Może i aktorzy będący zarazem fighterami nie mają czasem zbytnio talentu do przekazywania emocji czy wygłaszania dialogów w sposób nie wywołujący zgrzytania zębów, ale gdy przychodzi do zadawania ciosów, to jest ten moment, kiedy to przestaje mieć znaczenie. Liczą się emocje, pomysł i praca kamery. Liczy się serce, montaż i sprawienie, że to, co obserwujemy ma znaczenie dla nas, jako widzów.
W tytule napisałem, że kino kopane to nie tylko walka. I tego się trzymam. Przez dekady rozwoju gatunku można zobaczyć, że potrafi on wpisać się w rozmaite nisze. Czasem jest to kino artystyczne (np. The Grandmaster Wong Kar Waia), czasem są to baśnie w stylu chińskiej wuxii, których jakość wchodzi na oscarowy poziom (Wo hu cang long), gdzie walka staje się tylko narzędzie do opowiadania historii, a czasem to przecież komedie jak u Jackiego Chana czy kryminały i filmy historyczno-kostiumowe. Pojedynki pozostają tego integralną częścią, ale nie stają się jedynym czynnikiem wpływającym na jego jakość. Humor, dobre aktorstwo i ciekawa, przemyślana historia stają się ważniejsze od tego, kto i jak okłada drugą osobę po twarzy. A przecież sztuki walki weszły też do Hollywood, gdzie pojawiają się wymiatające postacie, przy których główni bohaterowie sprawiają wrażenie mięczaków. Choćby w ostatnich częściach Szybkich i wściekłych, gdzie mieliśmy Tony Jaa czy Joe Taslim. To wszystko się łączy i nadaje gatunkowi rozrywkowego charakteru i sprawia, że każdy tu może znaleźć coś dla siebie. Wystarczy zadać sobie pytanie, czego tak naprawdę oczekuje po kinie akcji? Przecież w ten gatunek wpisuje się nawet trylogia The Matrix, gdzie pojedynki wyreżyserowane przez legendę gatunku - Woo-Ping Yuen - nadaje temu wyrazu.
Lubię kino kopane, bo docenienie pracy choreografów oraz aktorów sprawia, że czynnik wow czasem jest większy niż przy najbardziej widowiskowych popisach speców od efektów specjalnych. Walki, pomimo iluzji realizmu, mają w sobie autentyczność, bo to, co obserwujemy, to popisy prawdziwych ludzi, którzy ryzykują zdrowiem, a często życiem dla naszej rozrywki. Robią wszystko, by na ekranie wypadało to znakomicie, wkładając w to lata ciągłego treningu. To mnie zawsze powala, potrafi zachwycić i wywołać ciarki na plecach, gdy na ekranie widzę coś takiego, co wywołuje efekt wow. To on jest kluczem do zrozumienia fenomenu gatunku, bo w takim samym stopniu bardziej zachwyca nas Tom Cruise w serii Mission: Impossible, gdzie autentycznie widać, że sam robi kaskaderskie popisy, niż filmy, gdzie przez fatalną pracę kamery i montaż, podczas bójek nie widzimy, kto co robi i komu. Dlatego kino kopane ma tę przewagę, bo jak już ktoś je lubi, często w poważaniu ma, że dany aktor nie gra na poziomie Leonardo DiCaprio, dopóki nadrabia to podczas scen akcji.
A przecież mamy też klasyki gatunku z Chin, które w swojej kostiumowej szacie operują jedynie schematami. Czy to Jui kuen z Jackiem Chanem, czy Napij się ze mną z Pei Pei Cheng. Tam walka przypomina powolny taniec, w którym są umiejętności, ale nie ma tej autentyczności. Przyznaję, że w dzieciństwie nie miało to dla mnie znaczenia, bo wywoływało emocje, a kończące ciosy czy zmiany stylu na inny (Wąż w cieniu orła!) budowało wrażenie, że było fajnie i miło. Sprawiało, że rzeczywistość nie miała znaczenia i dla mnie jako widza liczyło się tylko tu i teraz. Może i dziś te filmy trudno obejrzeć bez śmiechu, ale nadal mają w sobie dziwnie intrygujący urok.
Pamiętam, jak w filmie The Karate Kid z 2010 roku postać Chana tłumaczyła młodego Smithowi: Kung-Fu jest we wszystkim. Wykorzystując ten cytat, mogę powiedzieć, że to samo tyczy się całego gatunku. Sama choreografa nie wystarczy, jeśli praca kamery sprawi, że jej nie zobaczymy. Dobrze zdjęcia nie wystarczą, jeśli montażem popsujemy całe wrażenie. Dobre ustawienie kamery na walczących, spokojny montaż i dwóch (lub więcej) ludzi, których umiejętności mamy podziwiać. To wystarcza. To nadaje temu gatunkowi tego wyrazu, że często mimowolnie krzyknę sobie "wow!". Tak miałem przy Wejściu smoka, tak miałem przy wielu przedstawicielach gatunku z lat 80. z Hongkongu, które po dziś dzień imponują, ale tak też miałem przy kolejnych dwóch wielkich tytułach, które dokonywały ważne ewolucji: Ong Bak oraz Serbuan maut. Nowe pomysły, świeże rozwiązania i podejście do autentyczności przedstawianych walk tak efektowne, że zapominamy, jak bardzo nierealistyczne.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe