Niezniszczalni, czyli jak zmarnować potencjał
Seria Niezniszczalni ma wszystko to, co trzeba, by być mega hitem. Jednak jakość nigdy nie dorównała swoim gwiazdom.
Niezniszczalni to spełnienie marzeń pokolenia, które wychowywało się na kinie akcji lat 80. i 90. Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger, Bruce Willis, Jean-Claude Van Damme, Dolph Lundgren, Chuck Norris czy Jet Li razem w jednym filmie! Jak mogłoby się to nie udać? Pomimo całej mojej sympatii do tej serii muszę stwierdzić, że potencjał nigdy nie został wykorzystany. Taka obsada dawała szansę na stworzenie wyjątkowego kina akcji, które przejdzie do historii. Żadna część nie osiągnęła tego poziomu. Realizacyjnie też pozostawiały wiele do życzenia. W czym leży problem?
Ustalmy jedną rzecz. Ta seria dostarcza wrażeń, rozrywki i humoru na przyzwoitym poziomie. Problem polega na tym, że to jest tylko "niezłe", a uważam, że powinno być hitem, do którego chętnie bym wracał. Najbliższa ideału jest część 2, bo Niezniszczalni 2 w wykonaniu Simona Westa wykazali się dystansem gwarantującym sporo humoru i naprawdę nieźle nakręconą akcją. To w końcu tutaj można było poczuć ciarki na plecach, gdy wielka trójka - Stallone, Schwarzenegger i Willis - strzelali do wrogów, stojąc ramię w ramię. To w końcu coś, o czym marzyliśmy, oglądając ich największe hity! Konwencja humoru i dystans aktorów idealnie pasowały do tego, czym w mojej perspektywie ta seria powinna być. Do tego Van Damme świetnie się spisał jako czarny charakter. Trudno orzec, czy ta ewolucja powstała dzięki Westowi czy scenarzyście Richardowi Wenkowi, ale to działa nadal całkiem dobrze. W 100% nie osiągnęło realizacyjnego poziomu zabawy wykorzystującej potencjał, ale był to dobry kierunek. To wszystko zaprzepaszczono w fatalnej trzeciej części. Suchary rzucane przez bohaterów, one-linery czy wspomniany dystans (choćby w podejściu Chucka Norrisa, który specjalnie powrócił z emerytury) - to sprawdziło się wyśmienicie w dwójce. Szkoda więc, że w trójce o tym zapomniano.
Pod wieloma względami jedynka i trójka to kino archaiczne, które nie poszło z duchem czasu i nie przedstawiło akcji tak, jak na to te gwiazdy zasługiwały. To była era przed Johnem Wickiem, który dokonał rewolucji kręcenia akcji w Hollywood, ale nawet wówczas było wiele azjatyckich inspiracji, z których można było czerpać pełnymi garściami. Sam Stallone mówił, że jest fanem indonezyjskiego Raid i chciałby kręcić akcję w taki sposób. Twórcy chyba nie do końca zrozumieli, co widzowie pokochali w kinie akcji lat 80. Nie była to akcja jako taka. Ważne stały się postacie, klimat, dystans i humor (to, co właśnie zostało uchwycone w dwójce). Twórcy sposobem kręcenia akcji wydają się pozostawać w innej epoce. Duża wina w tym reżyserów, którzy są zbyt mocno osadzeni w sztywnych ramach starego i błędnego podejścia do tworzenia akcji. Nawet Simon West. Tutaj trzeba reżyserów na poziomie twórców Johna Wicka, Davida Leitcha i Chada Stahelskiego, czy twórcy Raid, Garetha Evansa. Oni wiedzą, jak kręcić walki, by zachwycały, były popisem kaskaderów i sprawiały, że widz mimowolnie podczas seansu powie "wow". Biorąc jednak takich reżyserów, zwłaszcza fatalnego reżysera trójki, nie da się wykorzystać potencjału i stworzyć kina, na jakie te wszystkie gwiazdy zasługują.
Obok tego oczywiście istotna jest obsada. Trzecia część pokazała, że odmłodzenie składu spotkało się z absurdalnym wręcz niezrozumieniem ze strony Stallone'a i spółki. Legendy to fundament, nie można obok nich dawać bezimiennych, nijakich aktorów, którzy z kinem akcji nie mają wiele wspólnego. Nawet Ronda Rousey (z całym szacunkiem dla charyzmy i umiejętności) została spektakularnie zmarnowana. Postacie nijakie, nudne i zbyteczne. Jak chcemy odmładzać zespół, to sięgnijmy po gwiazdy gatunku. Wydaje mi się, że w nadchodzącym spin-offie będzie pod tym względem lepiej, gdyż mamy tam Tony'ego Jaa, czyli genialnego fightera z Tajlandii. Jest jednak większa grupa, z której można wybierać: Iko Uwais, Joe Taslim, Marko Zaror, Johnny Nguyen, Wu Jing i wielu innych. Tu trzeba aktorów, którzy mogą wnieść coś do widowiska swoimi umiejętnościami, a nie osób jak 50 Cent czy Megan Fox. Gdy czytam o obsadzie planowanego filmu, trudno traktować to inaczej niż jak kiepski żart. Oczywiście, nie przeczę, że może się tutaj znaleźć miejsce dla osób spoza gatunku, ale obawiam się, że twórcy będą chcieli na siłę zrobić z nich twardych i wojowniczych. Tylko po co?
Nowi Niezniszczalni to formalnie spin-off, bo czwórka jest obok tego w planach. Widząc jednak Scotta Waugha za kamerą, trudno jest zbudować optymizm. Choć jest to kaskader, jak David Leitch i Chad Stahelski, pokazał, że nie ma ich talentu i dobrego podejścia do scen akcji. Innymi słowy: mamy powtórkę z rozrywki. Kiepski reżyser dostaje szansę pracy z gwiazdami. Nawet jeśli to będzie historia skupiająca się na Stathamie, a reszta pojawi się gościnnie, to i tak z takim podejściem nie da się zrobić czegoś, co się sprzeda i zainteresuje widzów.
Niezniszczalni 4 to ostatni dzwonek, by wykorzystać potencjał serii i dać aktorom godne pożegnanie. Tu nie chodzi o fabułę i pomysł. O nic głębszego tutaj nie chodzi! Akcja i sposób jej prezentacji mają szansę zagwarantować rozrywkę na poziomie, do której możemy wracać latami. Tylko za kamerą potrzeba tu człowieka pokroju Chada Stahelskiego, którego kreatywność w popisach kaskaderskich może dać coś wyjątkowego.