Oscary 2019 – desperacka walka o widza. Czy coś może uratować galę?
Oscary 2019 wzbudzają wiele emocji i są tematem dyskusji. Tym razem jednak nie o walorach artystycznych filmów, ale o zakulisowych problemach gali. Ostatnie decyzje Akademii Filmowej jedynie pogłębiły problem.
Oscary 2019 odbędą się bez gospodarza. Wszystko za sprawą osoby Kevin Hart, który stał się wyborem Akademii Filmowej, ale za sprawą kontrowersji związanej z jego homofobicznymi Tweetami, nie poprowadzi gali. Problem jest taki, że nikt inny nie chce, bo tak naprawdę jest za mało czasu na przygotowania do gali. A każda wpadka będzie krytykowana na całym świecie. Ba, nawet Dwayne Johnson, którego pozytywny sposób bycia na pewno przyciągnąłby wielu, odmówił organizatorom z powodu zapchanego terminarza, ale podkreślał w mediach społecznościowych swój entuzjazm do proponowanego zadania.
Czy to może być początek nowej jakości, która pozwoli skupić się na filmach i kinie, nie na sucharach o tematyce politycznej rzucanej przez gospodarza ceremonii? Niekoniecznie, bo jak pokazuje jedyny przypadek w historii, Oscary bez gospodarza mogą być jedynie gorsze. Miało to miejsce w 1989 roku, kiedy Akademia spróbowała czegoś nowego i... żałowana. Do historii przeszedł list otwarty przedstawicieli środowiska, w którym podpisały się takie legendy jak Gregory Peck i Paul Newman. W nim też nazwano tę galę wstydem dla Akademii i całej branży filmowej. Obecnie gala z 1989 roku jest uznawano za najgorszą w historii. Trudno więc myśleć optymistycznie o nadchodzącej, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że może być gorzej.
Akademia Filmowa wydała się przespać zmiany w popkulturze, społeczeństwie i samym kinie, które miały miejsce w ostatnich latach. To odbija się na zainteresowaniu widzów. Oglądalność od 2015 roku notuje coraz większe spadki, a krytyki jakości gali jest coraz więcej. A legendarna już wpadka z pomyłkowym nagrodzeniem La La Land w kategorii najlepszy film, gdy to Moonlight otrzymał Oscara, nie pomaga. Same gale stały się pasmem nieśmiesznych żartów, których nieodłączną częścią są polityczne i społeczne (akcja #OscarsSoWhite pogłębiły problemy Akademii) komentarze, w których celebracja kina była tym wszystkim przytłoczona. Wiem sam po sobie, że w ostatnich latach na żywo nie oglądam gali, bo jest nudna i wręcz przesadnie przesycona politycznymi wstawkami prowadzących oraz samych zdobywających. Zawsze będę powtarzał, że kultura i zwłaszcza popkultura powinna stać jak najdalej od polityki, bo mieszanie tych światów jest zgubne dla świata filmu. Wszyscy mamy ją na co dzień, więc wiedząc, że to będzie też leciało z ekranu podczas tego wydarzenia, nie mogę wykrzesać z siebie entuzjazmu. To zawsze było obecne, nie przeczę, ale w ostatnich latach uległo znaczącej zmianie. Oscary powinny być świętem kina - celebracją jakości, fenomenu kulturowego i tego, co w danym roku ruszyło widzów i krytyków pod względem artystycznym. Problem widzę w tym taki, że gale w ostatnich latach przypominają trzymanie się jakiegoś sztywnego wzorca z zamierzchłych czasów i odtwarzanie schematów, które przestały dawno temu już działać. Nie doceniane są filmy, które z sukcesem komercyjnym osiągają sukces artystyczny i całość coraz bardziej wydaje się zamknięta na szerszą grupę odbiorców. Każdego Smitha i Kowalskiego, który kocha kino i którego irytuje pomijanie wybitnych przedstawicieli blockbusterów na rzecz kina artystycznego, które choć ma jakość, często nikogo nie interesuje (nawet z oscarową promocją). To też zamknięcie na nowe technologie (brak doceniania aktorów grających w performance capture) i kino komiksowe. Nikt mi nie powie, że Hugh Jackman stworzył lepszą kreację w The Greatest Showman, niż w Logan, za który powinien dostać nominację. Ilu widzów więcej oglądałoby, kibicując Wolverine'owi Oscara? Na pewno więcej, niż fanów musicalu. Tego typu problemów wydaje się coraz więcej i naprawdę widać w wielu publikacjach, że są one dostrzegane. Szkoda, że przez wszystkich poza osobami, które mają wpływ na zmianę.
Decyzja Akademii o stworzeniu kategorii popularny film brzmiała trochę jak akt desperacji, z którego póki co się wycofano. Jak nazwać jednak informację o tym, że tak ważne kategorie jak zdjęcia i montaż zostaną przyznane w przerwie reklamowej? Nie dziwię się, że w Hollywood wrze i najwięksi przedstawiciele kina na czele z tegorocznym faworytem Alfonso Cuarón krzyczą: nie tędy droga! To jest uwłaczające dla nominowanych i praktycznie dla samego kina, bo... w końcu ono nie istnieje bez zdjęć oraz ich późniejszego zmontowania. Trudno sobie wyobrazić bardziej kluczowe elementy rzemiosła, które dają nam to, co potem obserwujemy na ekranie. I czemu akurat te kategorie? To oznacza, że ich zdaniem widzów bardziej interesuje filmy dokumentalne czy animowane krótkometrażówki, które będą przyznane podczas transmisji na żywo? Trudno było spodziewać się, że po tylu kiepskich decyzjach Akademii Filmowej mogła ona jeszcze bardziej strzelić sobie samobója tuż przed galą. Czy kogokolwiek zachęci ciut krótsza gala bez tych kategorii, gdy nadal będzie ona nudna, pusta i pełna polityki? Nie wydaje mi się.
Wybór gospodarza nie jest jednak kluczowy dla tego, jak gala wygląda i czy jest udana. W końcu on jest tylko prowadzącym, ma pomysły, ale za sterami scenariusza stoją producenci wydarzenia, którzy wymyślają, kreują i wyznaczają kierunek. Osoba na pierwszym froncie może sprzedać to tak, że widzowie będą dobrze się bawić. Musi być show, emocje i niespodzianki. Tylko co z tego, skoro kreatywności w tym za grosz w ostatnich latach? Taki przykład tego, że można zaskakiwać i robić coś inaczej miał miejsce choćby w latach 90., gdy T-Rex wręcza kopertę młodemu Elijah Wood, który ogłasza, że Jurassic Park ma najlepsze efekty specjalne. Z gal w XXI wieku poza wspomnianym La La Land w pamięci utkwiło mi jedynie selfie z 2014 roku i... w sumie nic. Wszystko tworzone według ustalonego wzoru, bez próby trafienia do współczesnego widza i zainteresowania go tym, by sama gala była naprawdę czymś wyjątkowym, a nie pustym i nudnym.
Największe zainteresowanie Oscarami było wtedy, kiedy najpopularniejsze hity walczyły w najważniejszych kategoriach. To oczywisty wniosek, który przekłada się na wyniki oglądalności. Rekordzistą jest 1998 rok, gdy Titanic dominował i dzięki temu galę oglądało 55 mln widzów. Kto nie emocjonował się wojowaniem trylogii The Lord of the Rings: The Return of the King, gdy ten walczył o Oscary, pokazując, że blockbustery mogą reprezentować wybitną jakość artystyczną? W większości jednak w ostatnich latach najpopularniejsze filmy tam nie trafiają. I niekoniecznie przyczyną jest ich odstająca jakość, bo choć przyznam, że próżno szukać filmu na artystycznym poziomie Władcy Pierścieni (takie zdarzają się raz na wiele lat...), powstają blockbustery, które mają poziom godny wyróżnienia. W tym roku mamy wyraźną zmianę, bo doceniono aż trzy filmy popularne: Black Panther, A Star Is Born oraz Bohemian Rhapsody. Można dyskutować nad powodami merytorycznymi wyróżnień. Ba, sam wiem, że pod względem jakościowym Czarna Pantera nie jest moim faworytem, ale docenienie tego filmu jako fenomenu kulturowego to coś, co jestem w stanie zaakceptować (więcej o tym pisał Piotr Piskozub), bo innej przyczyny wyróżnienia nie widzę. Widzę jedynie otwarcie na film komiksowy, który ma wpływ na kino. Narodziny gwiazdy to piękny, poruszający emocje i świetnie zagrany film, który choć opowiada historię znaną od dekad, robi to tak, że serce ją chłonie. A Bohemian Rhapsody... brzmi ładnie. Trzy tytuły jednak osiągnęły wielki sukces na całym świecie, więc powinny przyciągnąć. Jest to krok w dobrą stronę.
Nie sądzę, by jakikolwiek ruch mógł uratować tegoroczną galę i nie zdziwię się, jeśli zanotuje ona kolejny spadek oglądalności. Ba, z uwagi na brak gospodarza na ekranie może nas spotkać szereg decyzji producentów, które wzbudzają konsternację i chęć wyłączenia telewizora. Czasem to właśnie prowadzący potrafił to wszystko spinać w jakąś całość i nie pozwolić się temu rozpaść. Oscary 2019 to szereg dziwnych, wręcz desperackich decyzji, by odbudować zainteresowanie widzów. Jednak jak pokazuje dość negatywny szum budowany wokół tegorocznej gali, nie jest to dobre wyjście i każdy krok jak na razie wydaje się błędny: nowa kategoria, prowadzący i przełożenie ważnych kategorii do przerw reklamowych.
Zastanawiam się, co tak naprawdę powinno się wydarzyć, aby gala znów cieszyła się zainteresowaniem. Być może to kwestia otwarcia się na producentów z innej bajki, którzy zrobią z niej widowisko warte tego czasu. Może to też kwestia zrezygnowania z nieśmiesznych stand-uperów na rzecz charyzmatycznych i popularnych jednostek, które naturalnym poczuciem humoru i podejściem zainteresują widza? Wspomniany Dwayne Johnson mógł by być taki ratunkiem. Przede wszystkim jednak Akademia Filmowa musi przetrzebić szeregi, by stare pokolenie odeszło na zasłużoną emeryturę, a nowe otworzyło się na ciągle ewoluujące kino. Wówczas można znów przywrócić wydarzeniu blask i chwałę święta kina, jakim jest od zawsze.
Oczywiście wielu narzeka, że Oscary są takie i owakie. Nie ma jednak popularniejszej nagrody, a wyróżniane filmy często naprawdę są znakomitym kinem (w tym roku moim faworyci to Green Book i The Favourite). Możemy narzekać, że Oscary nie są takie, jak kiedyś, ale ich problemem jest to, że są za bardzo jak kiedyś. Ich ewolucja może zapewnić o odbudowanie wizerunku, a nawet bez tego nic nie zmieni faktu, że mają znaczenie. Dla branży i dla wielu z nas. Oscar na zawsze stał się częścią popkultury i wzbudza zainteresowanie. Nawet, gdy trafia po dziwnych i kontrowersyjnych decyzjach. Oscary są i będą ważne, ale dzięki pozytywnym zmianom mogą stać się dla wielu jedynie ważniejsze.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe