Po co te wszystkie Oscary, Globy, Orły i inne Lwy?
Oscarowy weekend. Wielkie oczekiwanie. Kolejna zarwana noc i to ta z niedzieli na poniedziałek, więc potem właściwie cały dzień w plecy, bo człowiek ledwo widzi na oczy. A kiedy już się dobudzi, to narzeka, że znowu było tak samo. No to po co to?
No więc właśnie. Gotowi na Oscary? Będziecie oglądać? Na żywo? Całą noc? To ten dzień w roku, kiedy siedząc w domu w Warszawie, można zrozumieć, ile tak naprawdę dzieli nas od Hollywood. Całe dziewięć godzin różnicy stref czasowych. To naprawdę daleko. Wbrew pozorom te trzy godziny więcej w porównaniu z Nowym Jorkiem robią dużą różnicę. Jeszcze większą robią w samolocie (kilka razy miałem okazję się przekonać), ale dziś o Oskarach.
To ta magiczna noc, podczas której czekamy na najważniejsze nagrody filmowe roku. Czy naprawdę najważniejsze? Kwestia jest dyskusyjna, ale większości świata udało się to wmówić. Oglądamy więc i my. Czasem z większym zaangażowaniem – gdy nominowani są jacyś Polacy, czasem z mniejszym, ale siedzimy (niektórzy leżą) i patrzymy. Na sukienki na czerwonym dywanie, na wystudiowany luz i żarty prowadzącego, na wyniki będące efektem trochę jakości danych filmów, a trochę aktualnej sytuacji geopolitycznej/społecznej/towarzyskiej w Los Angeles i okolicach. Podniecamy się liczbą nominacji (w tym roku znowu jakiś rekord), patrzymy, czy ktoś się nie potknie, czy nie zafałszuje w piosence, czy kogoś nie przegapią na liście zmarłych w ostatnim roku gwiazd kina. A może ktoś powie coś kontrowersyjnego? I tak co roku.
I jeszcze jak co roku będziemy narzekać na polskie studio oscarowe – że nudne, że gadają i gadają (a przecież właśnie od tego są, czymś trzeba zapełnić luki w transmisji, czyli miejsca, gdzie oryginalnie impreza emitowana na żywo zatrzymuje się, by pokazać w amerykańskiej telewizji kolejny z wielu bloków reklamowych), że coś tam ktoś pomylił. I jeszcze jak co roku trzeba ponarzekać na tłumacza, który nie nadąża, nie łapie większości żartów, nie zna polskich wersji tytułów i w ogóle każdy z nas by to zrobił lepiej. A przynajmniej tak twierdzi, dopóki nie spróbuje – tłumaczenie symultaniczne to naprawdę ciężki kawałek chleba i znam raptem dwóch dobrych tłumaczy tego typu, którzy równocześnie dobrze orientują się w kinie (z czego jeden już nie pracuje w zawodzie, bo teraz sam produkuje filmy).
A potem nadchodzi poniedziałek i wszyscy mocno niedospani komentujemy, że w zasadzie nie było warto siedzieć całą noc, bo przecież to było oczywiste, że tak to się wszystko potoczy. Że ten film musiał wygrać i wiedzieliśmy to od dawna, przecież tak nawet mówiliśmy (nie żeby naprawdę coś wyraźnie padło z naszych ust, ale teraz każdy chce być zawodowym przepowiadaczem przyszłości i znawcą branży). I przez tydzień czy dwa każdy będzie się zarzekał, że to już nie ma sensu, że Oskary właściwie się wyczerpały, że nie ma co ulegać amerykańskiej propagandzie, bo naprawdę ciekawe rzeczy dzieją się gdzie indziej. I potem minie znowu trochę miesięcy i zapomnimy o tych deklaracjach. I zaczniemy głodnieć, tęsknić i kiedy na początku kolejnego roku znowu ogłoszą nominacje, my już będziemy zwarci i gotowi do następnej (dokładnie takiej samej) rundy tej zabawy.
I tak to się toczy. Czasem jest ciut głośniej, kiedy faktycznie ktoś z naszych coś wygra – budzą się w nas wtedy emocje niemal sportowe, że "Polska, biało-czerwoni!". I to tak naprawdę właściwy klucz do całego tego zjawiska.
Czemu bowiem służą Oscary? Przełożeniu świata filmu na emocje współzawodnictwa. Przeniesieniu w kategorie czysto sportowe, mierzalne i określone czegoś, co jest niewymierne, czyli świata sztuki. No bo jeśli się chwilę zastanowić, to przecież jest to największy problem kultury jako takiej i to problem, który narastał przez cały XX wiek i rośnie dalej. Jak mówić (w mediach i nie tylko) o dziełach kulturalnych? Możliwości właściwie są dwie – albo szybko, po łebkach i byle jak, ot, dwa zdania streszczenia i ew. jakieś gwiazdki, cyferki czy inne oznaczenia, czy warto, czy nie warto według osoby, która napisała te dwa zdania. Albo długi, mocny tekst będący uczciwą recenzją, analizą, ba, czasem wielkim esejem roztrząsającym dane dzieło, rozkładającym je na wszelkie możliwe części niczym klocki lego i pokazującym, jak wiele twórcy w nim zawarli (czasem zupełnie nieświadomie). Rzecz w tym, że obie te formy się po prostu nie sprawdzają. Ta pierwsza, minimalistyczna, znika w zalewie innych – wszak otaczają nas setki czy wręcz tysiące dzieł kultury – nowych filmów, seriali, gier, książek, komiksów są dosłownie tony. Nie sposób w dwóch zdaniach napisać czegoś, co będzie inne, świeże, odkrywcze i naprawdę zachęci. Ba, nawet jeśli się coś takiego wymyśli, to inni to szybko powielą i nasz oryginalny pomysł znowu zniknie w powodzi naśladownictwa. Z kolei duży tekst jest z założenia elitarny – trochę tak, jak to Wydanie Weeekendowe, które właśnie czytacie. Nie każdemu chce się w ogóle zaczynać tekst, który ma więcej niż 3-4 akapity. Nie lubi, nie ma czasu, nie spodobało mu się pierwsze zdanie i czytelnik stracony. I co teraz?
I tu ktoś sprytny wiele, wiele dekad temu wpadł na pomysł, by nagradzać dzieła kulturalne niczym w sporcie (a wiecie, że kiedyś na letnich olimpiadach przyznawano też medale za dzieła kultury? Polacy dostali złote medale między innymi za wiersze, rzeźby czy muzykę). Bo przecież łatwiej się wtedy o tym pisze. Ba, jest w ogóle, o czym pisać.
I chlusnęło nagrodami – w samej branży filmowej są ich setki. Najprościej rzecz biorąc, dzielą się na doroczne uroczystości podsumowujące i festiwale. I tu, i tu są nagradzani, więc można wtedy napisać – "laureat czegośtam" i już nie trzeba ludziom tłumaczyć, że to dobre. Ba, można napisać mnóstwo tekstów o tym, kto ile dostał nominacji, jak to się ma do jego dotychczasowej kariery, jak te liczby nominacji wypadają na tle lat poprzednich itd. I to jest coś, co wszelkiego rodzaju tabloidy czy duże portale opublikują chętniej niż długie eseje o skomplikowanym znaczeniu jakiegoś filmu. To działa. I już. Nie przeczę, że kiedy pięć lat temu wymyślałem Węże, coroczne nagrody dla najgorszych polskich filmów, byłem w pełni świadomy tych mechanizmów i na nich właśnie żerowałem. Napisać można, że jakiś film jest bardzo zły, ale po kilku minutach już nikt o tym nie pamięta (zwłaszcza jeśli kampania promocyjna danego filmu jest wielka, droga i oszałamiająca). Jednak gdy podamy mediom, że jakiś film zdobył nagrodę dla najgorszego filmu roku – o, to już zostanie na dłużej! To jest news, który wiele różnych redakcji chętnie powtórzy. To niesie.
Oczywiście są też zjawiska odwrotne. Kojarzycie festiwal w Sundance? Takie doroczne, sympatyczne, amerykańskie wydarzenie w branży filmowej, które wręcz szczyci się tym, że nie przyznaje na wielkiej gali długiej listy nagród. Bo nie po to jest. Bo tam jeździ się właśnie po to, by obejrzeć dobre, nowe i niezależne filmy amerykańskie. I nikt tam nie będzie nam ułatwiał, mówiąc, że ten film jest najlepszy, a ten nie. Ale takich imprez jest niewiele. Większość idzie w rozdawanie różnych wyróżnień, nagród, statuetek itd. Jest tego tak wiele, że właściwie każdy film, jakby się postarał, mógłby szczycić się nagrodą z jakiegoś festiwalu. Starczyłoby dla wszystkich. Serio. Ale to właśnie Amerykanom i ich Oscarom udało się przekonać resztę świata, że to te nagrody są najważniejsze i najcenniejsze. I dlatego właśnie wielu z nas nie będzie spało w noc kończącą ten weekend.