Gdy film i serial w jednym stoją domku
Film na podstawie serialu, serial na podstawie filmu – to dziś oczywistość na całym świecie. Ale chyba jednak nie u nas.
We współczesnej popkulturze to norma, że gdy jakiś film (czy cykl filmowy) zdobywa wielką popularność, to po jakimś czasie próbuje się jeszcze użyć tej samej fabuły jako podstawy serialu – ot tak, jak chociażby w przypadku Scream czy Lethal Weapon. I odwrotnie – niejeden popularny serial trafił później na wielki ekran – Charlie's Angels czy Mission: Impossible. Tak to wygląda w Stanach i nie tylko. Tymczasem u nas ten rodzaj zabawy zdarza się znacznie rzadziej niż sprzedawanie po prostu dwa razy tego samego produktu. I już za chwilę, w marcu będziemy świadkami dwóch takich wydarzeń. I co ciekawe – premier o przeciwnych wektorach (jakby powiedzieli ci, którzy cokolwiek pamiętają z lekcji matematyki). Oto do kin wejdzie Bodo, czyli skrócona wersja serialu telewizyjnego, który mogliśmy oglądać w TVP w zeszłym roku, z kolei w TVP pojawi się serial Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać – serialowa wersja filmu, który do kin trafił w 2016.
Czy lubimy historie, które już znamy? No, trochę tak, ale czy aż tak bardzo, żeby oglądać je jeszcze raz, tyle że mocno skrócone albo nadmuchane, ale przecież tak naprawdę – w tych najważniejszych scenach (że nie wspomnę o obsadzie, scenografii, reżyserii) – dokładnie takie same? Doświadczenie pokazuje, że zwykle takie dzieła (zwłaszcza wersje filmowe) sukcesami nie są, a i tak polscy filmowcy dalej je wytwarzają. Może wychodzą z założenia, że nawet drobny zarobek jest lepszy niż żaden, a zresztą, co ja gadam, przecież oni zarabiają na tworzeniu filmów, a nie na ich późniejszych sukcesach frekwencyjnych. Więc tworząc więcej – więcej im zostaje w kieszeni. Ale to zupełnie inny temat – spójrzmy na to, skąd się to wzięło i czy można w ogóle wśród takich filmów i seriali znaleźć coś ciekawego?
A wzięło się stąd, że powstała telewizja. I można było jakoś tę telewizję i kino połączyć. W różny sposób. Czy wiecie (bo przecież nie pamiętacie, tego nawet ja nie pamiętam), że już Czterej pancerni i pies, a dokładniej pierwsza seria (czyli osiem odcinków) trafiła na ekrany kin? Ale tam nic nie cięli – po prostu brali po dwa odcinki, łączyli w jeden film i tak wyświetlali. I jak ktoś (jeszcze w latach sześćdziesiątych) nie miał telewizora albo przegapił odcinek, to mógł na czterech seansach nadrobić cały serial. Proste i sensowne.
I jeszcze w latach sześćdziesiątych doszło do pierwszego twórczego zwarcia pomiędzy polskim kinem a telewizją. W marcu 1969 r. do kin wszedł kolorowy, epicki Pan Wołodyjowski w reż. Jerzego Hoffmana. W listopadzie tego samego roku w telewizji wyświetlono serial Przygody pana Michała, trzynastoodcinkową czarno-białą opowieść (z charakterystyczną piosenką w czołówce) w reż. Pawła Komorowskiego, która była kręcona w tych samych miejscach i niemal z tą samą obsadą (zmienił się tylko jeden z głównych aktorów – w roli Ketlinga zamiast Jana Nowickiego zobaczyliśmy Andrzeja Łapickiego. To zresztą najlepiej świadczy, że nie był to po prostu inaczej zmontowany ten sam materiał.
Mijały lata i kombinowano w różny sposób. Jeden z odcinków serialu Droga był równocześnie inną wersją, innym punktem widzenia na słynną komedię Nie ma mocnych. Popularny serial 40-latek doczekał się kinowej kontynuacji Motylem jestem, czyli romans 40-latka. Ale właśnie też wtedy, w latach siedemdziesiątych w kinach pojawia się pierwszy film będący po prostu skrótem z serialu. Takim brykiem prezentującym kilka wątków w całości, kilka we fragmentach, pomontowanych bez większego ładu i urody. To Janosik. A szkoda, bo serial Jerzego Passendorfera to jedna z najlepszych przygodowych produkcji w historii naszej kinematografii i ten film tylko psuje mu opinię.
Ale mleko się rozlało. A potem popłynęło wartką strugą. Gdy okazało się, że rzecz można dwa razy sprzedać, to się zaczęło... I trwało, i trwało. Aż nie chce mi się przytaczać tych wszystkich tytułów – skoncentrujmy się na najciekawszych, najbardziej charakterystycznych. Świetnym przykładem jest twórczość Wojciecha Wójcika. To reżyser, który z uporem godnym lepszej sprawy próbował w latach osiemdziesiątych tworzyć w Polsce filmy sensacyjno-kryminalne. Wychodziło momentami tak sobie, momentami nieźle, ale widać było, że to nie czasy i nie kraj na takie opowieści. I jak się okazało – nie to medium. Bo gdy czasy się zmieniły, kraj się zmienił i jeszcze Wójcik zmienił medium (z kina na telewizję) sukces był gwałtowny i oszałamiający. Jego kryminalny serial Ekstradycja to jeden z największych telewizyjnych hitów lat dziewięćdziesiątych. Wójcik przez jakiś czas koncentrował się na kontynuacji hitu, a gdy już wyczerpał formułę stwierdził, że zmierzy się z inną kryminalną opowieścią, ale tym razem spróbuje równocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to była jego decyzja, czy jego producentów, ale w pewnym momencie (może już w trakcie zdjęć) zdecydowano, że jego kolejny serial, Sfora ,będzie miał też wersję kinową. I to był błąd. Ostatecznie wprowadzono to do kin pod tytułem Sfora: Bez litości i faktycznie nie było tam żadnej litości dla widzów. Wyobraźcie sobie dziewięciogodzinny serial z ciągłą fabułą, który ktoś próbuje skrócić do dwóch godzin. No nie da się. Zawsze pewne postacie będą pojawiać się znikąd i znikać bez sensu, wątki będą pourywane bez puenty, a wszystko będzie sprawiało wrażenie jakichś dziwnych majaków. Jeśli jesteście fanami dziwnego, złego kina – obejrzyjcie ten film.
To samo, acz na mniejszą skalę, dotyczy serialu i filmu Wiedźmin. Na szczęście tu fabuła była bardziej epizodyczna, więc łatwiej się cięło, ale z drugiej strony materiał był miejscami naprawdę żenujący, bo twórcy filmowi nie potrafili zaufać literackiemu oryginałowi i w trakcie adaptacji popsuli, co tylko się dało.
Ale trzeba przyznać, że to nie jest tak, że filmy i seriale tego typu to zawsze tylko i wyłącznie zło. Mamy bowiem świetny wyjątek od tej reguły. To PitBull Patryka Vegi. Film sprzed dwunastu lat, który zmienił się w rewelacyjny serial. Tyle że tu kolejność wydarzeń była trochę inna. Najpierw powstał film, trafił do kin, gdzie miał straszliwego pecha (bo premiera i promocja trafiła na dni po śmierci Jana Pawła II, czyli narodową żałobę), a potem na zamówienie TVP Vega poszerzył tę fabułę do serialu. Dosłownie nadmuchał ją, kręcąc dodatkowy materiał, który dopełnił tę opowieść w wielu miejscach. I wyszło po prostu świetnie. Okazało się, że można umiejętnie rozwinąć tło, pogłębić postacie, dopisać im jakieś wstępy i epilogi. Że niby znamy to wszystko z kina, ale tak naprawdę oglądamy coś nowego. Jeszcze lepszego, jeszcze ciekawszego. Porównanie tego filmu i serialu może być świetnym studium różnic między dziełem filmowym a kilkuodcinkową fabułą wyjaśniającą, skąd bierze się tak wielki współczesny sukces seriali.
Ale oczywiście każde wyjaśnienie można zrozumieć na opak. I oto mamy kolejne filmowe/serialowe potworki, które liczą na naszą naiwność. To co? W marcu wolicie obejrzeć Bodo w kinie czy Roja w telewizji?