To już jest koniec. Co chcę zobaczyć w filmie Logan: Wolverine?
Premiera filmu Logan: Wolverine zbliża się wielkimi krokami. Czego oczekiwać po tej produkcji? Jak przygotować się na pożegnanie Hugh Jackmana z rolą Rosomaka? Piotrek Piskozub w osobistym tekście próbuje znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Deski trumny już zbite, dół wykopany. Tu spocznie Logan przez popkulturę utrwalony – metr na prawo, metr na lewo wystają jego szpony. To nie był dobry chłopak, który mało pił. Birbant, hulaka, wiecznie wstawiony odmieniec. Pieniądze się go nie trzymały, z lekarzem był na bakier. Bękart w dodatku, żyjący wśród zwierząt. A jednak w nasze serca i umysły wdarł się jak żaden z popkulturowych tytanów. Ot, ktoś inny, ktoś, kto robi różnicę. Każdy z nas ma swoją własną historię z Rosomakiem. Dla jednych początek tej opowieści to wyniesione z czasów dzieciństwa zamiłowanie do komiksów, dla następnych szybsze bicie serca w trakcie biegu po lekcjach – wszak kreskówkowy Wolverine już czekał na nas w domu. Po latach bogatsi w wiedzę i kilka ekranowych mordobić w wykonaniu Logana będziemy inaczej spoglądać na herosa. Najpewniej ze szklaneczką burbona czy innej whisky w dłoni lada moment stworzymy dla niego epitafium, swoiste requiem dla naszego przyjaciela. Odliczając dni do premiery filmu Logan warto się na chwilę zatrzymać i w nieco sentymentalnym nastroju odpowiedzieć na pytanie: jakiego Rosomaka chcemy w tej produkcji zobaczyć?
Logan na Dzikim Zachodzie
Jeśli kino superbohaterskie ma dziś z czymkolwiek problem, to na pewno z wyraźnym określeniem swojej własnej tożsamości stylistycznej. To trochę tak, jakbyśmy wciąż tkwili w potężnym rozkroku pomiędzy rozbuchaną do granic powagą fabularną a serwowaniem widzom elementów rozrywkowych – najlepiej opowiedziałby Wam o tym Zack Snyder w czasie seansu jakiegokolwiek filmu z Kinowego Uniwersum Marvela. Twórcy kina z herosami w głównej roli wciąż poszukują, czerpiąc z rozmaitych gatunków i konwencji. Jak wszystko na to wskazuje, Logan w wielu momentach wyraźnie odwołuje się do westernowej klasyki, czy to na poziomie narracyjnym czy wizualnym. Nie da się ukryć, że taki zabieg może okazać się czymś w rodzaju nowego otwarcia dla kina superbohaterskiego. Perspektywa mezaliansu pomiędzy operującymi w kosmicznej wręcz skali herosami a światem Dzikiego Zachodu jest o tyle interesująca, że wielkie studia stojące za komiksowymi ekranizacjami mogą zrozumieć coś, o czym fani wiedzą od dłuższego czasu: warto podjąć ryzyko i pozwolić działać reżyserom na własną rękę. Okazuje się bowiem, że spuszczony ze smyczy James Mangold, jak również Tim Miller i jego Deadpool z prędkością karabinu maszynowego raczą nas pomysłami wymykającymi się z wyświechtanej do bólu osi mrok – śmieszkowanie. Niech więc Rosomak jak najczęściej kopie w brudzie i piachu Teksasu; nawet jeśli to jego ostatnie zlecenie z użyciem szponów, to Batman i inna Jean Grey mogą mu za to jeszcze kiedyś podziękować.
Rosomaczek w wersji mini
Film Logan powinniśmy traktować nie jako opowieść z krypty, ale raczej jako osobliwą mowę pożegnalną nad grobem. Nie martwcie się, to będzie niewielkie zgromadzenie – Rosomak przez lata albo masakrował postacie z najbliższego mu otoczenia, albo zdążył je obrazić do granic jakimś mało wyrafinowanym bluzgiem. Jak już jednak doskonale wiemy z filmu Rejs, na zebraniach najczęściej jest tak, że ktoś musi pierwszy się odezwać. Jeśli więc wypadnie akurat na pogrzeb Logana, to warto zwrócić uwagę na kameralność tej smutnej imprezy. Kino superbohaterskie przyzwyczaiło nas do tego, że gdzieś na horyzoncie maluje się zagłada, nadlatują kosmici, walą się budynki albo Mroczny Rycerz odkrywa kolejne zastosowanie imienia „Martha”. To już nawet nie tyle pompatyczność, co jedna wielka pompa tłocząca ogromne pokłady tworzonej naprędce powagi fabularnej. Wszystko wskazuje na to, że James Mangold dwoił się i troił, by pożegnaniu Hugh Jackman z rolą nie przeszkadzały wszędobylskie fajerwerki. W ten właśnie sposób powstała kameralna opowieść; jakby „whom!” i „splash!” ustępowały miejsca subtelnej tragedii osobistej, rozpisanej na kilka mniej lub bardziej dramatycznych aktów. W świecie ekranowych herosów to kolejna nowinka – przecież do tej pory opowiadanie genezy superbohaterów wymagało drastycznych zabiegów, wynoszenia Bruce’a Wayne’a w powietrze przez nietoperze czy zanurzenia początków Iron Mana w machinacjach potężnego przemysłu zbrojeniowego. Tymczasem Wolverine siedzi sobie gdzieś w kryjówce blisko granicy z Meksykiem, robi za szofera, opiekuje się schorowanym przyjacielem. Bariera między heroizmem działań superbohaterów a codziennym życiem widzów pada. Oby na tyle skutecznie, że z tego podejścia zaczerpną kinowe uniwersa komiksowych gigantów.
Miejsce głowy już nie jest na karku
Logan wchodzi na ekrany kin z kategorią R. Szlaki w tej materii przecierał co prawda Deadpool, ale tam ekranowa sieczka i mordobicie były stopniowo rozładowywane za pomocą absurdalno-humorystycznej konwencji. James Mangold ma więc szansę uczynić z filmowej przemocy swoją tarczę i przenieść kinową brutalność na zupełnie inny poziom. W ramach kampanii promocyjnej produkcji krew była dawkowana nam stopniowo – gdy już się w zwiastunach pojawiła, naszym zachwytom nie było końca. Nazwijmy rzeczy po imieniu: obojętnie z jakimi oczekiwaniami wybieramy się na seans filmu superbohaterskiego, i tak będziemy w nim wypatrywać spadających głów i łamanych kości. Skoro więc James Mangold mówi w tej kwestii "a", to nikt z nas nie będzie miał nic przeciwko, jeśli reżyser dołoży jeszcze cały alfabet ekranowej masakry. W takim podejściu nie ma zbyt wiele z zero-jedynkowego spojrzenia na estetykę przemocy; od kilku dobrych lat bowiem twórcy kina o herosach prowadzili z nami swoistą grę. Mrok! – mówili. Zabijanie! – obiecywali. Na ekranie jednak brakowało konsekwencji i dostawaliśmy różnorakie zamienniki. Co prawda fakt ten wynika głównie z kalkulacji finansowych – dzieci to w końcu całkiem opłacalna grupa docelowa – jednak tym razem żaden berbeć w kinie się nie pojawi. W kwestii brutalności oczekujmy więc prawdziwej jazdy bez trzymanki. Wpraw pan, panie Logan, szpony w ruch – niech krew tryska! Jeśli nie – to weź pan…
Profesorze X, powiedz: „fuck!”
Dopełnieniem kategorii R powinna być rozsądnie wkomponowana w całą historię wulgarność. Przez ostatnie 17 lat Hugh Jackman w roli Wolverine’a zachowywał się na ekranie tak, jakby chciał kląć jak szewc, jednak pozwalano mu na to jedynie w nielicznych momentach. Cóż to jednak za Rosomak bez „kurwy” i „chuja” w swoim wokabularzu? Ot, przebieraniec ze szkółki niedzielnej. Skoro więc staruszek Logan i dziadunio-Xavier są na siebie skazani, to – na miłość boską – nie róbmy z nich pary dwojga poczciwie zgryźliwych tetryków, którzy zaśmieją się do rozpuku przez problemy gastryczne któregoś z nich. Obaj mają na co i na kogo bluźnić, siedzą w zamknięciu, zbliża się zagrożenie. Jeśli w takich momentach nie sięgniesz po kwieciste słowa ze słownika, to kiedy? Na to Loganie czasu masz już naprawdę niewiele.
Tatuś-Logan wraca z wywiadówki
James Mangold wszem wobec zapewnia, że najważniejszym komponentem dla osi fabularnej filmu jest wątek rodzinny. Widać to w zwiastunach, widać na plakatach promocyjnych. Siłą rzeczy będziemy więc obserwować na ekranie osobliwą familię w postaci schorowanego dziadka, zbolałego taty i wymykającej się spod kontroli córki. Logan w ekspresowym tempie odkryje zapewne ojcowską miłość do Laury, która jednak w sklepikach i w innych lasach zamiast bawić się lalkami woli wbijać szpony w czyjeś głowy. „Nie, tak nie!” – powie przetrącona wersja Rosomaka w polskim dubbingu. Już w tych słowach czuć, że Wolverine tworzy naprędce swoje własne metody wychowawcze. Jego relacja z dziewczynką budzi wielkie zainteresowanie z uwagi na to, że kino superbohaterskie w ostatnim czasie niedomaga w kwestii solidnego przedstawiania zależności rodzinnych vide mama Clarka Kenta tudzież rodzina Hawkeye’a, przywodząca na myśl ruchomą fotografię jakiejś familii z tej czy innej Pani Domu. Intryguje więc to, w jaki sposób Mangold zdecyduje się pokazać, że nawet w dysfunkcyjnej rodzinie Mutantów może zapłonąć prawdziwe ciepło domowego ogniska.
Kto lub co zabiło X-Menów?
Jak już doskonale wiemy, w filmie Logan zobaczymy historię, która rozgrywa się po wielkiej zagładzie X-Menów. W sieci roi się od spekulacji na temat tego, co było przyczyną ich masowego wymierania. Zapewne nikt z nas nie będzie protestował, jeśli powodem tego zdarzenia będą działania Logana – ten wątek znamy już przecież z komiksów. Wyobraźcie sobie choć na chwilę sekwencję, w której Wolverine z postradanymi zmysłami w amoku odbiera kolejnym Mutantom życie, a później potem funkcjonować ze świadomością tego, co zrobił. Ewentualnie, że to niepowodzenie którejś z misji Rosomaka przyczyniło się do zagłady całego gatunku Mutantów. Takie wytłumaczenie fabularne byłoby z pewnością wiarygodne – nikt nie musiałby się uciekać do patogenów i innych wirusów, które rozprzestrzeniły się po całym globie. Tego typu zabiegi już w kinie widzieliśmy.
Śmierć, która rzeczywiście nadejdzie i której nie uratuje żadna przeszłość
Skoro stoimy nad grobem Logana, wielu z nas oczekuje, że ciało w końcu zostanie złożone do trumny. Nie tylko jego – ten sam los powinien spotkać profesora X. W przeciwnym razie otrzymamy coś na kształt powtórki z rozrywki, a Deadpool znów będzie miał okazję do drwin z rozwiązań fabularnych w kinowym uniwersum X-Menów. Co prawda komiksy uczą nas, że żaden heros nigdy nie odchodzi ostatecznie, jednak towarzysząca zwiastunom poetyka śmierci nie może być grą, jaką prowadzą z nami twórcy. Tutaj nie ma żadnego miejsca na półśrodki i dywagacje – albo truchło Rosomaka ląduje w trumnie na wieki wieków (czyli do momentu obsadzenia roli na nowo), albo zwracajcie nam pieniądze za bilety. No chyba że jedynym powodem ocalenia Wolverine’a w całej historii okaże się jego gościnny występ w Deadpool 2.
Źródło: Zdjęcie główne: 20th Century Fox