Ray Liotta: Byłem zazdrosny o Irlandczyka [WYWIAD]
„Gdy dowiedziałem się, że Martin Scorsese pracuje nad Irlandczykiem i nie zaprosił mnie, byłem bardzo zazdrosny. Ale po chwili powiedziałem sobie: Spójrz na jasną stronę. Przynajmniej nie jesteś jeszcze siedemdziesięciolatkiem!” – opowiada Naekranie.pl Ray Liotta, jedna z głównych gwiazd Chłopców z ferajny, którego obecnie możemy w Polsce oglądać w roli nieustępliwego prawnika w Historii małżeńskiej, a za rok w kinowym prequelu Rodziny Soprano.
Do pokoju prasowego 63. BFI London Film Festival Ray Liotta wchodzi dziarskim krokiem z pytaniem, czy ktoś nie ma kaca po wczorajszej imprezie.
DAGMARA ROMANOWSKA: A pan był?
RAY LIOTTA: Nie. Zrezygnowałem.
Może bawiła się na nim ekipa Irlandczyka – też przyjechali do Londynu? Ma pan trochę żal do Martina Scorsese, że nie ściągnął pana na plan?
Gdy dowiedziałem się, że Martin Scorsese pracuje nad Irlandczykiem i nie zaprosił mnie, byłem bardzo zazdrosny. Ale po chwili powiedziałem sobie: Spójrz na jasną stronę. Przynajmniej nie jesteś jeszcze siedemdziesięciolatkiem!
Gra pan za to w Historii małżeńskiej Noaha Baumbacha. To kameralne kino. Czy to oznacza, że zrywa pan z rolami gangsterów i twardzieli?
Chcę pracować w bardzo różnych gatunkach. Grać złych i dobrych facetów. I do tej pory jakoś to mi się udawało, nawet jeżeli niektórzy mnie zaszufladkowali. Nie mam im tego za złe – nie da się oglądać wszystkiego ze wszystkimi. Nawet jeżeli to czyjaś praca (śmiech). Kto dziś pamięta, że zaczynałem w operze mydlanej, w której byłem najsłodszym facetem na świecie. Ale problem w tym, że z reguły ci, którzy oglądają opery mydlane, rzadko chodzą do kina – i na odwrót. Kiedyś się obrażałem, gdy ktoś nie pamiętał jakiejś mojej roli, ale przeszło mi z wiekiem. Poza tym – ja wcale nie gram aż tak złych facetów! W Chłopcach z ferajny tylko zamykam drzwi. Joe Pesci zrobi miazgę z Franka Vincenta – Billy’ego Battsa. Nie ja…
A jednak trudno wyobrazić sobie pana w roli słodziaka z opery mydlanej!
Zawsze uważałem, że chodzi o granie różnych postaci – tak jak robi to Meryl Streep. Czasami może jednak za długo czekałem, popełniałem jakieś błędne decyzje? Za delikatnie podchodziłem do różnych spraw. Zagrałem coś szalonego, dzikiego i myślałem, że potem wcielę się w inną postać. I tak sobie myślałem, czekając przez rok na kolejny film i doprowadzając się do skraju paniki i rozpaczy. Tym bardziej, że debiutowałem dość późno – właściwie przed trzydziestką. Ale potem przyszli Chłopcy z ferajny. Teraz Historia małżeńska, a niedługo – to będzie wyśmienite – Rodzina Soprano. W tym gatunku ludzie mnie najbardziej znają. Premiera za rok.
Podobno bardzo zależało panu na udziale w tym projekcie – to będzie prequel wydarzeń z serialu?
Starałem się o tę rolę i nie wstydzę się tego. Zależało mi na pracy z Davidem Chase’em. Gdy usłyszałem, że organizuje casting w Nowym Jorku, bez chwili wahania wsiadłem w samolot, nie obruszając się, że to on może powinien mnie zaprosić, bo przecież jestem tym facetem, który zagrał w Chłopcach z ferajny. Powiedziałem, że sam zapłacę za samolot, tylko żebyśmy się spotkali i pogadali. Agent to zorganizował. Leciałem bez żadnych gwarancji, że cokolwiek z tego wyjdzie, a udało się i to z „wisienką na torcie”, ale nie mogę o tym jeszcze mówić. Trzeba robić, co trzeba. Jeżeli mam zgłosić się na casting, ego nie stanie mi na drodze. Nie pojawią się pytania: „Z jakiej racji mam iść na przesłuchanie? Nie wiedzą, jak gram?”. Jeżeli chcą mnie zobaczyć, to mają widać powód i nie ma się tu o co zżymać.
Zawsze miał pan takie podejście do zawodu i Hollywood?
Zawsze chciałem pracować, a że pojawiłem się w branży dość późno i dookoła było wielu młodszych ode mnie facetów, z udanymi karierami, stawiałem czoła rzeczywistości. Niektórzy reżyserzy chcą cię sprawdzić, więc idziesz na casting. W przypadku prequela do Rodziny Soprano sytuacja była trudniejsza, bo mieli już pewnego aktora, któremu zaoferowali rolę. On się zgodził, ale za określony stosik dolarów, studio miało inną ofertę. I w pewnym momencie zjawiłem się ja – gość, który sam przyleciał i bardzo chciał wziąć udział w tym projekcie. David Chase potraktował to wszystko bardzo osobiście. Skoro tamten aktor marudził… Ha! Twoja strata, stary. Tu jestem. Ja gram.
Aktorstwo przyszło do pana trochę przez przypadek?
Nawet nie chciałem grać. Poszedłem do college’u – gdzie też iść nie chciałem, ale ojciec namówił mnie, żebym spróbował czegokolwiek. Dostałem się na uniwersytet w Miami, gdzie w sumie nie było trudno się dostać… Wybrałem studia humanistyczne, bo nie wiedziałem, co chcę robić. Gdy dowiedziałem się, że mam wkuwać historię i matematykę, uznałem, że to jakieś nieporozumienie. Jakiś powrót do liceum? Bez przesady. Nienawidziłem matmy, historii jeszcze bardziej. Przepisałem się więc, bo w szkole z kumplem chodziłem na zajęcia z dramatu i były ok. Właściwie było mi wszystko jedno, ale na pierwszym roku zgłosiłem się na casting do sztuki i dostałem rolę w musicalu. Przez rok grałem tańczącego kelnera w kabarecie – to była moja pierwsza płatna praca. Nikt mi dziś w to nie uwierzy (śmiech). Potem przeniosłem się do Nowego Jorku i po kilku dniach dostałem się do reklamy, po tygodniu miałem agenta, a po miesiącu managera. Po dwóch chodziłem na testy ekranowe i dostałem się do opery mydlanej. Też nie miałem na to ochoty – opera mydlana… Ale znowu przegadałem sprawę z ojcem, facetem starej daty, urodzonym w 1917 roku, który przeżył Wielki Kryzys. Zadał mi proste pytanie: „Pracowałeś kiedyś przed kamerą”?. Nie. „To zobacz, czym się to je. Poza tym – wiesz, płacą ci za to całkiem przyzwoite pieniądze”. To ma sens – pomyślałem. Porobię to przez chwilę. Skończę, gdy będę miał 24-25 lat i zobaczę, co dalej. Czas płynął, a w Nowym Jorku nic filmowego ciekawego się nie działo. Przeniosłem się więc do Los Angeles, gdzie boleśnie zderzyłem się z rzeczywistością.
Dlaczego?
Pojawiło się tylko kilka gościnnych ról, w tym w serialu bazującym na „Casablance”. Nawet korzystali z oryginalnej scenografii! Ten sam plan. Ale Ricka nie grał Humphrey Bogart, tylko ten dziwny trochę aktor [David Soul – przyp. DR]. Ja dostałem rolę Sachy, barmana. Potem był kolejny serial i dość intensywny związek z pewną kobietą. W końcu dotarło do mnie, że nie po to przyjechałem do LA. Wziąłem się do roboty – łaziłem na kolejne castingi i zapisywałem się na nowe kursy aktorskie. Potem zresztą stało się to moim nawykiem, nawet po „Chłopcach z ferajny” chodziłem na różne warsztaty. Walczyłem. Czułem, że to się musi udać, że nie rzucę tego zawodu, nie zrezygnuję. Dopnę swego. W tej robocie takie nastawienie jest konieczne. F*** You! Wiedziałem, że się uda. Zobaczycie!
Dziś dokonałby pan takich samych wyborów jak wtedy?
Może częściej grałbym złych facetów w czymś bardziej dzikim. Ale wtedy nie chciałem, obawiałem się, że jak ciągle będę czarnym charakterem, to nigdy się z tej szufladki nie wydobędę. I dlatego kilka ról przemknęło mi koło nosa – dziś nie miałbym takich oporów. Nie czekałbym tak długo pomiędzy filmami, nie przejmował się, że postacie są zbliżone.
A jaki jest prawnik, którego gra pan w Historii małżeńskiej?
Jay to facet, który za wszelką cenę chce wygrać dla swojego klienta i dla zaspokojenia własnego ego. Jeżeli wygra, to oznacza dla niego więcej hajsu, kolejni klienci – i jeszcze więcej dolarów na koncie. Potrafi mówić rzeczy okrutne – postawić kogoś w złym świetle, żeby zdobyć przewagę przed sądem. Rozwód to wojna – to naprawdę straszne. Jesteś z kimś przez wiele miesięcy, lat, kochasz go, przytulasz, a potem słyszysz: F*** you. To już lepiej zostać singlem.
Przygotowując się do roli, rozmawiał pan z jakimiś prawnikami? Poznał kogoś takiego jak Jay?
Nie, acz od czasów szkoły mam przyjaciela, który jest prawnikiem. Nie zajmuje się prawem rodzinnym i rozwodami, ale posiada to specyficzne usposobienie: dla niego liczy się tylko wygrana. To łączy wszystkich prawników. Jest też w Los Angeles taki facet – Marty Singer. Zjawia się, gdy wszystkie te hollywoodzkie gwiazdy popadają w tarapaty, ktoś chce napisać o nich coś złego i wyciągnąć jakieś brudy. Dzwonią wtedy do niego. I co robi – niszczy potencjalne zagrożenie. Przez telefon. Jest ekstremalnie agresywny. Zadzwoniłem do niego – mieliśmy się spotkać, ale – widać musiał ratować czyjąś karierę i się nie udało. Ale już ta jedna rozmowa telefoniczna, ton jego głosu, jego głębia, bezpośredniość – dała mi bardzo dużo. Od razu zdałem sobie sprawę, jak dobry musi być w tym, co robi. Jednak mój bohater w Historii małżeńskiej bazuje po prostu na tym, co napisane zostało w scenariuszu.
Aktorzy bardzo chwalą pracę z Noahem Baumbachem – to reżyser, który nie tylko daje scenariusz i każe odegrać jakąś scenę, sytuację. Przeciwnie – rozpoczyna z aktorem dialog, angażuje go w proces twórczy. Jak dla Pana wyglądała ta współpraca?
Noah był świetny. To była dla niego bardzo osobiste historia – sam jest dzieckiem rozwodu, sam się rozwiódł. Dzieli się swoimi doświadczeniami. Nigdy kogoś takiego wcześniej nie spotkałem. Ani kogoś, kto byłby tak spokojny i wyciszony na planie. Pracowałem z reżyserami, którzy wybuchali, gdy musieliśmy czekać na zmianę światła z czerwonego na zielone. Zachowywali się tak, jakby popełniono przestępstwo federalne, nastąpił armagedon i koniec świata. „Luz, zaraz będzie zielone” – mówiłem im, ale gdzie tam. Na nich to nie działało. Proces u Noah jest diametralnie inny. W czasie zdjęć musiałem brać lekarstwo, które wpływało na to, jak zachowuje się moja pamięć. Nie byłem na haju, żadnych narkotykach – tak działał ten lek. Noah był spokojny jak ogórek. Żadnego przewracania oczami, kręcenia głową. Dzięki temu czułem się na planie bezpiecznie. Nigdy niczego nie przyśpieszał, dawał na wszystko czas. To wspaniały film. Głęboka historia – a głębia zawsze zwycięża – w życiu i w aktorstwie. Wygrywa ten, kto da więcej z siebie.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe