Paweł Maślona o filmie Kos: Chcieliśmy złapać widza na obietnicę love story [WYWIAD]
We wrześniu 2023 roku miałem okazję spotkać się z Pawłem Maśloną, reżyserem świetnie przyjętego Kosa. Obecnie filmowiec gości na CINEMAFORUM w Warszawie, któremu patronujemy. Kos w styczniu 2024 w kinach.
Adam Siennica: Najbardziej zaciekawił mnie wątek Pocztylionki. Wydawało mi się, że zostanie bardziej rozwinięty. Mieliście na to plan?
Paweł Maślona: Nie. Przeciwnie, dodałem jedną scenę do scenariusza, żeby rozwinąć tę bohaterkę. Pocztylionka pełniła jednak funkcję służebną, ale staraliśmy się zrobić wszystko, żeby ją wzmocnić – rozbudować jej osobowość oraz relacje z innymi bohaterami.
Kiedy poznała się z Ignacem (Bartoszem Bielenią), spodziewałem się relacji romantycznej.
To było też świadome działanie. Chcieliśmy złapać widza na obietnicę love story, a potem wyprowadzić go z błędu. To przyjemność sama w sobie.
Pewnie już każdy o to zapytał, ale muszę: jak to jest być reżyserem najlepszego filmu na festiwalu?
To bardzo ekscytujące doświadczenie. Po raz pierwszy pokazaliśmy ten film publicznie. Jest to najważniejszy moment dla każdego reżysera. Wiąże się z wieloma różnymi, ale głównie pozytywnymi emocjami. Cieszy mnie, że film jest dobrze odbierany i rezonuje z widownią.
Domingo (Jasona Mitchella) jest ciekawym łącznikiem kultur – tej naszej i tej zachodniej. Scena, w której porównuje z Ignacem swoje blizny, może pomóc zrozumieć całą otoczkę fabularną. Czy taki był cel?
Nie. Celem nadrzędnym obecności Domingo w filmie jest to, że on buduje kontekst tej opowieści i każe nam zastanowić się nad pańszczyzną w kategoriach niewolnictwa. Co więcej, pokazuje, że różni ludzie mogą stworzyć silną więź, ponieważ łączy ich pewne doświadczenie. Dzięki temu są dla siebie jak bracia.
Gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego, widownia wierzy w te emocje. Ten wątek opowiada także o człowieczeństwie, które wychodzi poza granice geograficzne. Pokazuje, jak wiele może nas łączyć z człowiekiem pochodzącym z drugiego końca świata. Niektóre okrutne sytuacje powtarzają się na bardzo podobnych poziomach. Ten aspekt daje do myślenia. Chciałeś to osiągnąć?
Kos nie tylko przedstawia historię, ale też pokazuje w pewnym sensie to, co przeżywamy nawet dzisiaj. Miałem ogromną potrzebę stworzenia filmu o przemocy, który wyrazi to, co sam wewnętrznie czuję, żyjąc w teraźniejszości i tym konkretnym miejscu na Ziemi. Myślę, że to nie jest jedyne miejsce, gdzie można odczuć takie emocje. Żyjemy w momencie strasznego przesilenia oraz nieprawdopodobnej eskalacji przemocy w przestrzeni publicznej.
Nie tylko przemocy fizycznej.
Oczywiście ukazujemy przemoc w obrazowy, fizyczny sposób, ale nie chodzi tylko o to. Chodzi o pewną zgodę na używanie języka nienawiści. Dziś obserwujemy to na każdym kroku. Szczególnie w ostatnich dniach, gdy Agnieszka Holland pokazała nam Zieloną granicę. To niepojęte, że można zgadzać się na coś takiego.
Poziom jadu jest przerażający.
Właśnie. Można nie lubić filmu, nie zgadzać się z nim, krytykować go. Ale nic nie usprawiedliwia pogardy i nienawiści, a to, co się obecnie dzieje, jest czymś niespotykanym i zupełnie niegodnym. To horror.
Pozwala na to rzeczywistość internetowa. Ludzie myślą, że są anonimowi. To niewiarogodne, że takie rzeczy mają miejsce we współczesnym świecie.
Tak, one wciąż mają miejsce. Nie tak dawno doszło do zabójstwa Adamowicza w Gdańsku i nie wyciągnęliśmy z tego żadnej lekcji.
Kos pokazuje, że błędy powtarzają się niezależnie od czasów, w jakich żyjemy. Nie wyciągamy żadnych wniosków – nie wiem, czy to cecha Polaków, czy ogólnie człowieka.
Polska jest tak naznaczona okrutną historią i skrajnymi emocjami, że to niejako buzuje w naszym DNA. Jako naród nie przepracowaliśmy tego. Nie umiemy zmierzyć się z traumą, dlatego popadamy w spiralę nienawiści i pewnej krótkowzroczności. Doszło do tego, że ciężko wyobrazić sobie nas jako wspólnotę. Nie mamy już wspólnych symboli, wobec których możemy się orientować w rzeczywistości. To potwornie smutne.
Dobrze więc, że powstają takie filmy jak Kos. Mogą zmusić do myślenia i pokazać widzowi bolesną prawdę.
Prawdziwe kino istnieje po to, aby mierzyć się z trudnymi tematami oraz pewnymi rzeczami, które mogą wywołać w nas duży dyskomfort. Celem filmów nie jest jedynie dostarczanie przyjemności i rozrywki. Kino powinno być przestrzenią do tego, aby dzielić się swoją wewnętrzną prawdą o rzeczywistości. W pewnym sensie oddajemy jej głos. Twórcy działają w jej służbie. Jeżeli potrafimy zmierzyć się z traumatyczną prawdą o nas samych na wielkim ekranie, mamy szansę na zmianę. Jeśli jednak będziemy uciekać od konfrontacji z nią, nie będzie rozwoju.
Wspomniałeś o rozrywce. W pewnym sensie ten film także jest rozrywką. Dzięki temu elementowi można lepiej trafić do ludzi z trudną tematyką. Obejrzą to również osoby, które rzadko sięgają po artystyczne tytuły.
Kocham kino jako spektakl, czyli coś, co może być ekscytującą przygodą dla widza. Miałem szczęście, że współpracowałem ze wspaniałymi twórcami – scenarzystą Michałem Zielińskim i operatorem Piotrkiem Sobocińskim. Dzięki nim to mogło się udać.
Udało się, bo wyszło pięknie – również wizualnie. Czasem w polskich filmach są zauważalne niedostatki budżetowe. Nie widzę tego w Kosie. Jak dużym wyzwaniem było osiągnięcie takiego efektu?
To było ogromne wyzwanie, ale to zasługa tych wspaniałych twórców. Przede wszystkim Piotrka Sobocińskiego, który wykonał niewiarygodną robotę przy tym filmie. Był nie tylko operatorem, ale także moim wspólnikiem w zbrodni. Ania Anosowicz, Dorota Roqueplo, Aneta Brzozowska – ci wszyscy ludzie wspólnymi siłami wyczarowali ten świat na ekranie.
Dobrze, że o tym mówimy. Widzowie często myślą o aktorach i ewentualnie reżyserach, ale zapominają o rzemiośle, które tworzy obraz na ekranie. Praca tych, których nie widzimy na ekranie, jest równie ważna.
W rozmowach o filmach zwykle dostrzega się tylko pewne aspekty. Proces tworzenia jest w dużej mierze niewidoczny. Najczęściej reżyser i parę osób wie o tym, ile naprawdę czyjś udział znaczył w filmie.
Za tym filmem stoi cała armia ludzi.
Mieliśmy szczęście, że to była ogromna, ale wyjątkowo zgrana ekipa, która szła w jednym kierunku.
Nawet sceny zwyczajnej rozmowy przy stole mają silne napięcie. Jak osiągnąłeś ten efekt?
To było jedno z największych wyzwań. Zależało nam, aby te rozmowy budowały i utrzymywały napięcie, ale planowaliśmy także dotrzymać obietnicy zawartej w filmie. Chcieliśmy dać widzowi rodzaj uwolnienia w postaci wybuchu przemocy, co następuje w zakończeniu.