Wzloty i upadki trójwymiarowej kinematografii
Od zarania filmu marzeniem twórców było stworzenie ruchomych obrazów dających złudzenie trójwymiarowości. Już sam Wjazd pociągu na stację w La Ciotat braci Lumière jest filmem, w którym wywołano w widzach wrażenie, że coś wychodzi ze srebrnego ekranu.
Przez lata powstawały i odchodziły w niepamięć kolejne technologie, spośród których najbardziej w popkulturze zapisała się ta wykorzystująca kartonowe okulary 3D z czerwoną i cyjanową folią, kojarzona głównie z horrorami z lat 50. ubiegłego wieku. Z kolei największy sukces na tym polu osiągnął IMAX 3D – podszedł do problemu naukowo i stworzył najlepsze warunki do cieszenia się 3D w kinach, które ulepsza od lat 80. XX wieku.
Jednak największy sukces IMAX-owi przyniosły między innymi takie produkcje, jak podmorski dokument o wraku Titanica Głosy z głębin 3D z 2003, familijno-świąteczny Ekspres polarny z 2004 oraz oczywiście pierwszy Avatar z 2009. Co ciekawe, dwa z nich reżyserował James Cameron, jeden z największych propagatorów 3D w kinematografii, a trzeci Robert Zemeckis, który przez dekady wplatał nowe technologie do swoich filmów – miksował chociażby realne postacie z animowanymi w Kto wrobił królika Rogera?.
Gdy Avatar stał się królem box office, wszyscy rzucili się na tort z napisem 3D, a producenci telewizorów bardzo chcieli wprowadzić tę technologię także do naszych salonów. Sukces był, delikatnie mówiąc, umiarkowany, a 3D już w połowie poprzedniej dekady straciło powab technologicznej nowinki. Dziś zaś do kin wchodzi Avatar: Istota wody, dostępny oczywiście także w formacie IMAX 3D. Bez względu jednak na wynik kasowy nowego filmu Jamesa Camerona, masowego powrotu 3D do kin czy telewizorów bym się nie spodziewał. A przynajmniej – nie w tradycyjnej formie.
Trójwymiarowy brak standaryzacji
Największą bolączką technologii 3D jest brak jednego standardu, który zapewniałby choćby w przybliżeniu podobne wrażenia z oglądania tego samego obrazu w różnych kinach czy na różnych telewizorach. Nie wszystkie kina mogą sobie pozwolić na najnowocześniejszy sprzęt do odtwarzania filmów 3D. Ten problem towarzyszy zresztą 3D od samego powstania – co z tego, że wrażenia są lepsze, skoro trzeba wymienić projektory, ekran i jeszcze podnieść cenę biletów, bo okulary 3D też swoje kosztują. Widzowie mogą tego po prostu nie docenić. Problem pojawia się też po drugiej stronie – sprzęt do stworzenia takiego filmu również jest drogi. Podobno głównie przez zastosowanie najnowszych technologii pierwszy Avatar miał tak rozbuchany budżet sięgający 281 milionów dolarów.
Również podczas wprowadzania na rynek telewizorów 3D pojawiły się problemy ze standaryzacją oraz cenami sprzętu. Konkurowały dwa rozwiązania – bez wchodzenia w szczegóły techniczne – jedno charakteryzowało się tanimi okularami, ale gorszym efektem 3D, a drugie drogimi okularami oraz lepszym 3D. Klienci nie bardzo jednak wiedzieli, co wybrać, ale wizja dokupowania kilku par okularów po kilkaset złotych sztuka, żeby oglądać filmy 3D całą rodziną, mało kogo nastrajała pozytywnie. Dodatkowo 3D w telewizorach pojawiło się niedługo po tym, jak większość z nas przeszła już na płaskie telewizory i mało kto dla samego 3D miał ochotę wymieniać odbiornik na nowy. Zwłaszcza że wcześniej tradycyjne telewizory kineskopowe nierzadko towarzyszyły rodzinom przez całe dziesięciolecia.
Włóż okulary 3D!
Problemem z upowszechnieniem 3D jest również to, że część widzów w ogóle nie widzi efektu trójwymiarowości albo narzeka podczas seansu na zmęczenie oczu, bóle głowy czy mdłości. Wina leży częściowo po stronie samej technologii oraz wspomnianego już braku standaryzacji – gdy obraz jest zbyt ciemny, takie objawy mogą się nasilić. Okulary 3D przyciemniają bowiem obraz i zmniejszają nasycenie kolorów, co z kolei powinien kompensować projektor, który nie zawsze jednak spełnia wymagania co do wyświetlania filmów 3D. Dlatego z doświadczenia doradzam chodzenie na filmy 3D do IMAX-ów albo do najnowocześniejszych kin w okolicy. Jeżeli takich brak, to już lepiej iść na 2D niż na słabe 3D i się męczyć.
Również sami filmowcy, a raczej producenci, dołożyli się do przedwczesnego zmierzchu 3D, ponieważ produkcji naprawdę dobrze wykorzystujących potencjał tej technologii było jak na lekarstwo, a większość tak zwanego kina 3D ograniczała się do powciskanych na siłę scen CGI, gdzie coś leciało w stronę widza.
Przedwczesny wzlot
Paradoksalnie 3D odeszło tuż przed tym, gdy technologia tak bardzo poszła do przodu, że w końcu zaczęłaby wyglądać dobrze także w domu, a wyświetlanie w kinach jest prostsze niż kiedykolwiek. Kiedyś na przykład trzeba było mieć dwa idealnie zsynchronizowane projektory na kliszę celuloidową, żeby osiągnąć efekt 3D, który się nie rozjeżdża. Również jasność nie jest już takim problemem – zarówno projektory, jak i telewizory osiągają obecnie wartości, które z powodzeniem pozwalałyby na wyświetlanie 3D. Podobnie jest z rozdzielczością – telewizor 8K mógłby wyświetlać 3D nawet w 4K. Cyfrowe kamery pozwalają rejestrować obraz z większą liczbą klatek na sekundę, a 3D wygląda lepiej i bardziej przekonywająco, gdy jest płynne. Dlatego James Cameron zastosował w Avatar: Istota wody technologię HFR, która podwaja kinowy standard 24 klatek na sekundę. Podobny zabieg zastosował również w remasterze pierwszego Avatara. Po raz pierwszy HFR został zastosowany w filmie Hobbit: Niezwykła podróż. Niespodziewanie, niektórym widzom się to nie spodobało, bo płynny obraz był za mało „kinowy”. Ale już przy kolejnych odcinkach trylogii głosy te ucichły.
Przed epoką cyfrową kinowy format 24 klatek na sekundę miał swoje uzasadnienie między innymi ze względu na koszt celuloidowej kliszy, na której utrwalano filmy. Był to koszt ponoszony zarówno podczas kręcenia, jak i podczas dystrybucji filmów – standardowa szpula w metalowej kasecie miała długość ok. 300 metrów i mieściła 11 minut filmu w 24 kl./sek. Wpływało to również na długość dzieł, którą mierzono w liczbie szpul zmienianych w trakcie wyświetlania, stąd popularność filmów pełnometrażowych o długości 99, 110 czy 121 minut. Dodatkowo koszt podwajał się w przypadku filmów 3D wyświetlanych na dwóch projektorach.
W dobie cyfrowych projektorów i filmów dystrybuowanych w formie plików nie ma już takich ograniczeń. Stąd James Cameron może sobie pozwolić na film 3D trwający przeszło 193 minuty. Taśma filmowa 35 mm potrzebna do wyświetlenia Avatar: Istota wody w 24 fps miałaby ponad 5 kilometrów długości, w 48 fps już ponad 10,5 km, a w tradycyjnym 3D z lat 50. XX wieku byłoby jej już ponad 21 km!
Filmowe 24 klatki na sekundę to dla grających w gry wartość śmieszna – za minimum przyzwoitości uznaje się obecnie 60 klatek na sekundę, w strzelankach wartość ta rośnie do co najmniej 120 fps. A jednak standard 24 klatek na sekundę ustanowiony w momencie pojawienia się blisko sto lat temu filmów udźwiękowionych – w których zarówno obraz, jak i dźwięk były zapisane na jednej taśmie – jest z nami nadal. Czy Avatar: Istota wody przyspieszy jego odejście na zasłużoną, technologiczną emeryturę?
Powrót w lepszej formie?
Obecnie 3D zostało zastąpione przez VR jako następny technologiczny gimmick oraz krok do głębszego zanurzenia się w oglądanych treściach. Gogle VR pod względem technologicznym są oczywiście okularami 3D – obraz wyświetlany jest oddzielnie dla każdego oka. Można więc z powodzeniem oglądać na nich filmy 3D. Powstają też pierwsze animowane filmy VR, w których można jeszcze mocniej uczestniczyć w oglądanej historii.
Technologia VR mierzy się jednak z podobnymi, a nawet spotęgowanymi problemami. Przede wszystkim odcina nas od otoczenia. I o ile w kinie 3D jest to jeszcze do przeżycia, to rodzinne oglądanie w goglach VR przestaje być w oczywisty sposób doświadczeniem wspólnym. Jest to też zabawa kosztowna, a przy tym nieobfitująca jakoś przesadnie w atrakcyjne treści, co w dobie kryzysu ekonomicznego nie wróży jej szybkiego i spektakularnego sukcesu. Powiedziałbym nawet, że tak jak 3D wystrzeliło jakąś dekadę za wcześnie w stosunku do możliwości technologicznych, tak VR zalicza właśnie podobny falstart.
Jeśli jednak historia kina 3D może nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że marzenie o trójwymiarowych opowieściach będzie żyło, a one same będą nadal powstawać i powracać w coraz doskonalszej formie.