Dariusz Szpakowski - na pożegnanie Mistrza. Odchodzi Legenda, ostatnia prawdziwa gwiazda komentatorstwa
Dariusz Szpakowski finałem mundialu w Katarze żegna się z mistrzostwami świata. Jego głos na zawsze pozostanie jednak w głowach Polaków; część z nas bierze przecież komentatora za członka swojej rodziny.
To była Lena. Mały, pamiętający jeszcze czasy PRL-u radioodbiornik w kolorze nieskazitelnej czerni. Przez pierwszych kilkanaście lat życia wyznaczał mój rytm dnia. Zmagający się z coraz większymi problemami ze słuchem, nieodżałowany dziadek miał w zwyczaju wydobywać całą jego moc: maksymalnie zwiększał głośność urządzenia i zapoznawał się z wszystkimi wiadomościami nadawanymi przez Polskie Radio co godzinę, od 6 rano po popołudnie. Lena budziła mnie, stawała się swoistym hejnałem i doprowadzała do szewskiej pasji, gdy odzywała się nieproszona po powrocie ze szkoły. Dała mi jednak coś jeszcze. W 1997 roku, gdy koledzy z klasy zatracali się w bojach o to, kto na boisku będzie grał jako "Ronaldo", a kto jako "Del Piero", dziadek udostępnił mi Lenę na jeden dzień. Nie do końca pamiętam prawdziwy powód; wiem za to, że wziąłem radio pod pachę, na poczekaniu odnalazłem w szkolnym kantorku jakiś niedziałający kabel i tak uzbrojony stanąłem za bramką, udając, że przez "mikrofon" komentuję mecz rówieśników. Sytuacja sam na sam, lob, piłka przelatuje obok słupka. "Aj, Jezus Maria!" – drę się wniebogłosy. Krzyk jest tak donośny, że niepokoi katechetkę, która z okna szkoły grozi mi uwagą i wzywaniem rodziców za... złamanie drugiego przykazania Dekalogu. To nie ma jednak żadnego znaczenia. Przez krótką chwilę stałem się przecież swoim idolem. Żadnym Ronaldo czy Del Piero. Byłem po prostu jak Dariusz Szpakowski. I mówiłem jego słowami.
"Aj, Jezus Maria!" to słynny już cytat z meczu Polska – Anglia z 1993 roku, którym komentator opisywał niewykorzystaną ostatecznie przez Jana Furtoka szansę na zdobycie bramki; później kodował się on w umysłach rodzimych kibiców dzięki zamieszczeniu go w czołówce kapitalnego programu "GOL", który słowa Szpakowskiego zresztą otwierały ("Dośrodkowanie na pole karne, wprost na głowy Brazylijczyków") – emocje towarzyszące tym komentatorskim popisom trwają we mnie od przeszło ćwierćwiecza. W ostatnich dniach powróciły ze zdwojoną siłą. Dariusz Szpakowski meczem Argentyna – Francja w finale mistrzostw świata Katar 2022 kończy długą, rozpisaną na aż 12 odsłon epopeję mundialową. Sama ta informacja sprawia, że czuję się tak, jakbym właśnie przygotowywał się do zamknięcia pewnego etapu w swoim życiu. Odejście popularnego "Szpaka" to przecież nie tylko zwieńczenie zmiany warty w polskim dziennikarstwie piłkarskim. To także pożegnanie świata, który legendarny komentator od wielu lat zaszczepiał w naszych sercach i umysłach. Świata "Jezusów Marii", "okazji", "czekania, by nie spalić", ale i "Dariusza Ciszewskiego", "Marszczerano" czy hybrydy Messiego i Maradony. Każdy z nas zna już inne uniwersa komentatorskie – te, które przybierają oblicze Mateusza Borka, Jacka Laskowskiego, Przemysława Pełki bądź Andrzeja Twarowskiego. Rzecz w tym, że dla ogromnej większości Polaków macierzysta, podstawowa rzeczywistość sprawozdawcza już zawsze będzie zaklęta w oryginalnym, utkanym z radości i nadziei głosie Dariusza Szpakowskiego.
Najważniejsi komentatorzy mojego życia - ranking wybitnie subiektywny
Skoro odchodzi sam Mistrz, żegnanie go jeszcze jedną notką encyklopedyczno-biograficzną bądź wyliczanką lapsusów językowych wydaje się nie na miejscu. Zdecydowanie lepiej będzie poszukać dziś "Szpaka" znacznie bliżej nas: w życiowym krwiobiegu, gdzieś głęboko pod skórą, w echu, które rozbrzmiewa w twojej podświadomości. Jeśli choć na chwilę oddacie się autorefleksji na tym polu, możecie dojść do wniosku, że od dłuższego czasu myślicie Szpakowskim – i to nie tylko w trakcie odbioru rywalizacji sportowej. Ile razy powtórzyliście komuś czy samemu sobie, że "jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma"? Gdy obserwujecie na ekranie początek wiekopomnego starcia, macie wrażenie, że zwaśnione strony właśnie na siebie "ruszyły"? Zdarzyło się wam "zgłaszać pretensje do partnerów"? Albo w podniosłych chwilach w historii polskiego narodu dochodzić do wniosku, że "wzruszenie ogarnia polskie domy"? Odpowiedź jest wciąż ta sama: Dariusz Szpakowski. Nieruchomy poruszyciel naszej świadomości językowej, człowiek, który na konstrukcję zdań i sposób mówienia rodaków miewał niekiedy większy wpływ niż ich nauczyciele od polskiego.
Czy tego chcemy, czy nie, zbudowaliśmy z nim trudną do jednoznacznego uchwycenia więź. To ktoś na kształt zastępczego ojca lub wujka, który pojawiał się w naszym życiu zawsze wtedy, gdy zaczynał się moment piłkarskiej, hokejowej czy kajakarskiej celebracji. Wodzirej chwili, który nadawał ton i budował atmosferę, dbał o nastrój sportowych biesiadników do końcowego gwizdka czy syreny. Robił swoje, dziękował, odchodził i wracał. Czasem czekaliśmy na niego z utęsknieniem, w innych momentach mieliśmy go już powyżej uszu. Ale to przecież nasz "Szpaku", spędziliśmy z nim całe życie, albo przynajmniej jego spory kawał. Przy pełnym szacunku dla innych, skądinąd znakomitych komentatorów: żaden z nich w przyszłości nie będzie w stanie wychować kilku pokoleń polskich kibiców w sposób tak totalny, jak uczynił to właśnie Szpakowski. Ten ścigał się przecież na tym polu nie z Borkiem czy Laskowskim, ale ze swoimi mistrzami: Janem Ciszewskim, Bohdanem Tomaszewskim, Bohdanem Tuszyńskim, jak również z własnym przyjacielem, Włodzimierzem Szaranowiczem.
Mam wrażenie, że wraz z odejściem Szpakowskiego gaśnie ostatnia prawdziwa gwiazda komentatorstwa piłkarskiego w Polsce. Telewizyjny świat futbolu jest dziś zbyt rozdrobniony, byśmy mogli zbudować emocjonalną więź z jednym tylko sprawozdawcą. Mecze zaskakująco często zastępujemy ich skrótami, a kanały sportowe wyrastają jak grzyby po deszczu. Do tego w dobie mediów społecznościowych komentator nie jest już w stanie rzucić wyzwania w materii popularności piłkarzowi, który za pomocą Instagrama dociera do tysięcy czy milionów odbiorców. Szpakowskiemu zdarzało się bywać większym niż sportowy świat, który opisywał. To domena tytanów tego fachu, poetów mikrofonu, którzy trafili na stanowisko komentatorskie z powołania, a nie w pogoni za zarobkiem. Bohater niniejszego tekstu w latach 2002–2004 był przecież odsunięty od relacji sportowych, ale okazał lojalność i wierność Telewizji Polskiej. Pokażcie mi drugiego sprawozdawcę, który obecnie zgodziłby się na dwa lata zawodowego niebytu. Świat zmienił się do tego stopnia, a skazanie na ciszę i nicość jest równoznaczne z końcem kariery. Ostateczną instancją w tej kwestii może być łacińska sentencja: "Vox populi, vox Dei". Z jednej strony głos ludu pomógł więc Szpakowskiemu w powrocie za mikrofon. Z drugiej – od dłuższego czasu uderza w 71-latka z potworną siłą, wytykając mu błędy i niekiedy żądając jego głowy przyniesionej na tacy.
Jak uczył mnie mój wykładowca, parający się także sprawozdawczością sportową, Andrzej Ostrowski, zawód komentatora ma swoje blaski i cienie. To znakomita, nomen omen, okazja do tego, abyś – mówiąc językiem dorosłego – pokazywał słuchającym cię odbiorcom, że wciąż tkwi w tobie pierwiastek nieustannie marzącego dziecka. Być może dlatego bogowie futbolu igrają z nami i Messiego zamieniają miejscami z Maradoną, natomiast Szpakowskiego z Ciszewskim. Niby tylko rzeczywistość, a jednak śnisz, jak wtedy, gdy wieszałeś na ścianie plakaty z tym czy innym zawodnikiem, zastanawiając się, jaką karierę ci sami bogowie przewidzieli dla ciebie. Bycie komentatorem to jednak również dźwiganie na swoich barkach ciężaru, pod którym ugnie się większość z nas. To właśnie w osobie sprawozdawcy może znajdować ujście frustracja bądź gniew zmagającego się z porażką swojej drużyny narodu. W czasie dyktatu mediów społecznościowych Szpakowski i jego koledzy po fachu obrywają nie tylko opartą na argumentach krytyką, ale i hejtem, jakby ten sam w sobie miał poprawić nastroje Polaków po przegranej i na nowo ukonstytuować środowisko kibicowskie. Łaska wspólnoty na pstrym koniu jeździ, choć z drugiej strony – "Szpaku" na tym polu nie jest bez winy. Jego paskudny zwyczaj podsumowywania meczów na długo przez końcowym gwizdkiem, mylenie zawodników, kłopoty z wymową obcojęzycznych nazwisk, tworzenie niemalże nadnaturalnej atmosfery w odniesieniu do przeraźliwie nudnego widowiska sportowego – wszystko to sprawia, że Szpakowskiego można uznać za postać niedoskonałą w swojej doskonałości. On sam w pełni zdaje sobie z tego sprawę; w zeszłym roku naprawdę przeżywał zmasowaną krytykę podczas meczów EURO 2020 i poprosił o odsunięcie od komentowania spotkań polskiej reprezentacji. Mam jednak wrażenie, że z biegiem czasu wpadki te zespolą się w naszych umysłach z innymi, niepotrzebnymi elementami piłkarskiego folkloru: nawykami żywieniowymi Joachima Löwa, teatralnymi upadkami Neymara czy pojawianiem się na trybunach "miss" danej imprezy. Chciałbyś to z futbolowej sceny wykreślić, ale później zdajesz sobie sprawę, że pomieści ona właściwie wszystko.
Ogromna większość Polaków mogłaby napisać książkę pod tytułem "Moje życie z Dariuszem Szpakowskim". Tę, którą stworzyłbym ja, powinien otwierać nawet autograf Mistrza: powinien, gdyby nie to, że w czasie wycieczki do Warszawy w 1996 roku ostatecznie nie zostałem młodocianym stalkerem komentatora, a jego mieszkanie w pogoni za podpisem pomyliłem z lokum podchmielonego jegomościa, który niekoniecznie rozumiał potrzebę spotkania 9-latka z Legendą. W powieści znalazłby się też rozdział o przegranych bojach telewizyjnych z mamą, która pod nieobecność pływającego po morzach taty bardziej niż EURO 1996 ceniła sobie południowoamerykańskie telenowele – by usłyszeć, co wyprawiają Czesi na tym turnieju, ustawiałem się pod domem kolegi, gdzie docierał do mnie głos Szpakowskiego. Głos kojący, cudnie znajomy, mający w sobie kilka nut, albo i całą symfonię nieśmiertelności. Minęło ćwierć wieku, a wciąż działa na mnie tak samo. To świat, który doskonale znam. Z jednej strony można by powiedzieć o nim, że za chwilę, w finale katarskiego mundialu, naznaczy go "koniec marzeń, koniec snów", jak "Szpaku" żegnał Polaków czasie mistrzostw w Meksyku. Z drugiej jednak czuję, że muszę za niego podziękować, panie Dariuszu. Parafrazując słynny cytat z Gladiatora: Pańskie słowa za życia będą brzmiały echem w wieczności.