Dlaczego współczesne horrory są tak mało oryginalne?
„Nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Dialogi niedobre… Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.” Tak klasyk, już prawdziwe wieki temu, wypowiadał się na temat polskiego kina. Kto by przypuszczał, że niecałe 50 lat później to samo będzie można powiedzieć o amerykańskim horrorze, gatunku, który rozwinął skrzydła tak naprawdę stosunkowo niedawno.
Czym się różni babcia opowiadająca straszną bajkę swoim wnukom od producentów i twórców filmu The Nun? Ci drudzy mają oczywiście kupę szmalu, dzięki któremu ich wizja staje się tak realistyczna, że wręcz namacalna. Pod względem kreatywnym starsza pani strasząca swoje pociechy czy średniowieczny bajarz snujący koszmarną opowieść dla dorosłych, nie odstają tak mocno od współczesnych speców od straszenia. Nasz lęk nie ewoluuje. Cywilizacja pędzi na złamanie karku, a boimy się wciąż szeptu w ciemności, niezidentyfikowanego cienia w pustym pomieszczeniu, niepokojącego kształtu między drzewami w gęstego lasu. Czy to pozwala jednak twórcom horrorów iść na łatwiznę i żerować na tych samych motywach w nieskończoność? Otóż nie. No chyba, że chce się zarżnąć gatunek.
Zapewne część z was widziała film Zakonnica. Już zwiastuny przekonywały nas, że będziemy mieli tu do czynienia ze „strasznie strasznym” horrorem, tak przerażającym, że został zdjęty z youtube’a po tym, jak wywołał traumę i konwulsję u mniej odpornych psychicznie internautów. Takiemu marketingowi trudno się oprzeć, zwłaszcza że już tytuł sugerował pewną niepokojącą drogę fabularną. Ręka do góry, kto choć raz w życiu nie czuł dyskomfortu w towarzystwie zakonnicy. Twórcy filmów grozy dobrze o tym wiedzą, stąd raz za razem, implikują Bogu ducha winnym siostrom demoniczne cechy.
W filmie Zakonnica straszy nie tylko tytułowa postać. Mamy tutaj zestaw obowiązkowy współczesnych horrorów. Od żywych trupów, przez motywy satanistyczne, pradawne klątwy, aż po po ciemne lochy, w których bohaterowie walczą o przeżycie. Można sobie wyobrazić pracę nad takim filmem. Zbierzmy wszystkie najbardziej przerażające motywy w kulturze i zintensyfikujmy ich „straszność” do granic możliwości. Niech twarz zakonnicy będzie straszniejsza niż do tej pory. Niech jump scare’y (nagłe i niespodziewane ukazanie przerażającego wydarzenia) będą jeszcze bardziej zaskakujące i szokujące. Niech krew będzie bardziej czerwona, a ciemność bardziej mroczna. Jednym słowem, więcej mocniej, głębiej.
Metoda stara jak świat i mocno nieskuteczna. Ilość, nie równa się jakość, chyba każdy o tym wie. Paradoksalnie w Zakonnicy działa to jednak jak należy. Motywy, które bardzo dobrze znamy, są doskonale wpasowane w konwencję i nie wywołują, jak w dziesiątkach innych horrorów, niekontrolowanego ataku ziewania. Film nie ma w sobie za grosz świeżości, ale wprawna ręka reżysera tak dobrze poukładała gatunkowe klocki, że film daje dużo radości.
Niestety Zakonnica stanowi wyjątek od reguły obowiązującej w światowym horrorze. Wielkie wytwórnie bombardują nas rocznie dziesiątkami wysokobudżetowych filmów grozy. Publika na nie goni, bo uwielbia się bać. Zmyślny marketing też robi swoje. Na plakatach, trailerach czy hasłach reklamowych mroczny nastrój osiąga swoje apogeum i naprawdę trudno się oprzeć szansie doświadczenia trochę prawdziwych emocji. Po wejściu do kina, nasze oczekiwania spalają na panewce, bo to, co widzimy na ekranie, częściej wywołuje śmiech niż strach. Twórcy nawet nie starają się poeksperymentować z formą i treścią. Nie próbują przewrotnie podejść do tematyki, nie implikują opowieści bardzie nieoczywistych treści. Układają gatunkowe klocki, szybko, nieporadnie, na chybił trafił. Podczas ich niezdarnych ruchów ginie klimat, atmosfera się przerzedza, nastrój pęka jak mydlana bańka. Tak właśnie umiera gatunek, który przecież wciąż ma olbrzymi potencjał.
Nie oszukujmy się – nie jest łatwo zrobić dobry horror, podobnie jak trudno nakręcić udaną komedię. Od twórców takich obrazów powinniśmy oczekiwać braku lenistwa scenopisarskiego, wielkiej pomysłowości, niepokorności i nieszablonowości. W przypadku horrorów dochodzi jeszcze talent do budowania klimatu czy tej nieokreślonej i nienazwanej atmosfery, wprowadzającej widzów w określony nastrój. Jeśli do tworzenia danego filmu przydzielimy zespół osób bez takich cech, dostaniemy dzieło pozbawione wielkiej wartości, szczególnie gdy podobne twory produkuje się masowo. Tak właśnie jest z horrorami. Filmy tego typu wciąż zarabiają, więc tworzone są na potęgę. Na siłę i bezmyślnie, intensyfikowany jest przekaz, korzystając z gatunkowych, sprawdzonych narzędzi w dowolny sposób. Po co się starać, jeśli „ciemny lud to kupi”. Niestety to tylko pozory. Z każdym kolejnym tego typu filmem, gatunek ten przechodzi degradacje, czego mieliśmy przykład jeszcze kilka tygodni temu.
Slender Man – ten film będzie się śnił miłośnikom horrorów jeszcze bardzo długo i to bynajmniej nie z powodu jego jakości artystycznej. Slender Man to jedna z najgorszych rzeczy, jakie zostały stworzone w ramach kina grozy. Obraz ten nie tylko plunął w twarz wszystkim uwrażliwionych na taką estetykę, to jeszcze zabił zupełnie unikatową markę, stworzoną przez internetową społeczność. Coś, co mogło zostać zagospodarowane przez mainstream w zupełnie inny sposób, chyba jest już bez szans na nowy start w popkulturze.
Tak właśnie umierają gatunki filmowe. Niestety horror wyróżnia się liczbą słabych produkcji na tle innych rodzajów filmów. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, winę za taką sytuację ponosi również publiczność. Strach to jedna z tych prawdziwych emocji, do których dążymy, bo wtedy czujemy, że żyjemy. Ze względów oczywistych nie możemy sobie pozwolić na lęk wynikający z bezpośredniego zagrożenia, więc wolimy się bać, siedząc spokojnie w fotelu kinowym, wcinając z zadowoleniem popcorn. Producenci filmowi już dawno rozgryźli ten mechanizm, dlatego wciąż tak dobrze zarabiają na filmach grozy.
Sęk w tym, że po większości takich seansów, publiczność wychodzi z kina niezadowolona. Nawet mało wymagający widzowie są w stanie zauważyć błędy fabularne, brak logiki i po prostu głupią opowieść. Mimo to, zapewne wybiorą się na kolejny film, licząc na odrobinę prawdziwych emocji. W ten sposób gust filmowy szerokiej widowni ulega degradacji, a sam gatunek cofa się w rozwoju. Wyborami widzów kierują bieżące mody, które Hollywood eksploatuje do granic możliwości. Jak w tym wszystkim mają się odnaleźć prawdziwy miłośnicy horrorów? Ludzie, którzy pokochali taką estetykę nie mają łatwo w życiu. Muszą posiłkować się tymi trzema – czterema filmami grozy rocznie. Te chwalebne przypadki pokazują, jak wielki potencjał ma ten gatunek i jak w prosty sposób można wprowadzić film na wyżyny artystyczne.
Pamiętacie A Quiet Place John Krasinski? Aktor i reżyser nie zrobił nic specjalnego, aby jego obraz nabrał wyjątkowości. Po prostu zabronił bohaterom mówić. Reszta fabuły to już tradycyjna sieczka, którą widzieliśmy w dziesiątkach podobnych przedstawicieli gatunku. Wprowadzone ograniczenie zmieniło jednak wszystko i sprawiło, że na szczycie wierzy z klocków gatunkowych, znalazł się zupełnie nieznany element. Podobny ruch wykonali twórcy filmu The Autopsy of Jane Doe . Tym razem bohaterowie zostali zamknięci w klaustrofobicznej kostnicy z ciałem nieznanej kobiety. Ojciec i syn, jedno pomieszczenie i wielka zagadka, którą powoli rozwiązują. Po raz kolejny tradycyjna forma przyozdobiona nieoczywistym elementem. To wystarczy, aby horror nabrał wyrazu.
Kultura alternatywna pełna jest horrorów artystycznych, które swoją niekonwencjonalnością straszą i szokują. Czy mainstream jest gotowy na wizje takich nieszablonowych twórców? Oczywiście, jeśli przypomnimy sobie takie obrazy jak The Babadook, The Witch czy Hereditary. Produkcje te, operujące na metaforach oraz symbolach, prezentując przy okazji w konwencji horroru wręcz poetyckie przesłanie, zostały kupione również przez masową widownię, która podczas seansów dobrze się bawiła, nie wnikając głęboko w zawiłości fabularne. Twórcy tych filmów, nie dość że wykorzystali formę kina grozy do zbudowania nieoczywistej opowieści, to jeszcze zrobili to tak umiejętnie, że obrazy te naprawdę straszą. Zostawiając klocki gatunkowe w pokoju dla dzieci, skonstruowali wieże z zupełnie nowego budulca. Babadook straszy klaustrofobicznym klimatem, doprowadzającym bohaterkę z każdym kolejnym dniem do szaleństwa. Podczas seansu, obserwując nocne mary Amelii, czujemy się bardzo niekomfortowo, choć Babadook to przecież tylko symboliczna opowieść o pogodzeniu się z wielką tragedią. Pozostałe filmy również mają ukryte przesłanie. Wiedźma to antyreligijny manifest, a Hereditary rzuca światło dzienne na patologie istniejące w rodzinie. Obok wyżej wymienionych obrazów można postawić jeszcze produkcje: Raw czy It Follows. Doskonały dowód na to, że kreatywność i odwaga potrafią czynić cuda.
Czy jednak tylko kino artystyczne ma receptę na udany horror? Niekoniecznie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dostaliśmy film, który zrewolucjonizował gatunek. Mowa tu oczywiście o The Blair Witch Project, czyli obrazie nakręconym w formie found footage. Niestety jest to bardzo smutny przykład, ponieważ amerykański biznes tak wyeksploatował tę konwencję, że filmy kręcone w podobny sposób, dzisiaj nie mają już za grosz świeżości. Powracamy więc do tezy z początku tekstu. Nawet tak unikatowy pomysł można pozbawić jakości, poprzez ciągłe powielanie formuły. Mało kreatywnych filmów found footage jest tak dużo, że wydana w zeszłym roku, najnowsza część The Blair Witch Project to właśnie taki Slender Man nakręcony kamerą z ręki. Horror zarżnął ten podgatunek, a szkoda bo było kilka naprawdę przyzwoitych obrazów found footage. Wystarczy wymienić tu dwa pierwszy filmy z serii "], The Visit M. Night Shyamalan czy norweskiego Trolljegeren. Podobnie jak w przypadku Zakonnicy, są to wyjątki od reguły, która wyczerpała tę formę, sprowadzając found footage na granicę niebytu.
Czy jest więc ratunek dla współczesnego horroru? Czy jesteśmy skazani na te 4-5 dobrych filmów rocznie i na dziesiątki miernot, powielających schematy? Niestety nie ma jasnej odpowiedzi na to pytanie. Nasz strach nie ewoluuje. Technothrillery czy lęk przed apokalipsą to domena innych gatunków. Kino grozy, aby być skuteczne, wciąż musi żerować na tych samych motywach. Szepty w mroku, niezidentyfikowane cienie w pustym pomieszczeniu czy niepokojące kształty między drzewami, siłą rzeczy wciąż muszą być obecne w horrorze. To jest właśnie pułapka tego gatunku i dlatego też kolejne kinowe premiery robione są na jedno kopyto. Nie przeszkadza to jednak widowni, która wciąż wybiera opowieści z dreszczykiem. Kochamy się bać, to „oczywista oczywistość”. Dlaczego jednak kochamy słabe filmy? To pytanie, doskonale korespondujące z kwestią kondycji współczesnej kinematografii, pozostaje na razie bez odpowiedzi. Miłośnicy horrorów muszę więc uzbroić się w cierpliwość, czekając na te kilka wartościowych produkcji rocznie. To właśnie tam kryje się esencja kina grozy.
Źródło: zdjęcie główne: Slender Man