Predator powraca, czyli „brzydki sukinsyn” kończy trzydziestkę
Nie ujmując absolutnie niczego ikonicznemu już monstrum zaprojektowanemu przez równie legendarnego Stana Winstona, zawsze mnie zastanawiało, czemu taki kozak z kosmosu, łowca idealny, pruje do swojej zwierzyny z ukrycia, będąc niewidzialnym, jakby trochę po frajersku.
Zresztą czy jest to strzelanie zza krzaka do bezbronnych sarenek, czy naparzanie z laserowego działka do napakowanych do granic przyzwoitości mężczyzn, mając nad nimi przewagę perfekcyjnego kamuflażu, zalatuje mi to tchórzostwem. Szczególnie że predatorzy mieli być, na tyle, na ile się orientuję, a orientuję się całkiem nieźle, wojownikami niemalże idealnymi, których życiem kieruje niemożliwe do ugaszenia pragnienie zmierzenia się z godnym ich wyzwaniem i dlatego albo rzucają się na Batmana, albo sami instalują na jakiejś planecie ośrodek rozrodu obcych, albo popełniają karygodny błąd i porównują muskuły ze Schwarzeneggerem. Dlatego nie pasuje mi, że zamiast stanąć do równej bitki, jak człowiek z kosmitą, grzeją z ukrycia. Ale tak jak nie zrozumiem mentalności ziemskich myśliwych, tym bardziej nie zrozumiem tych z Predatorowa.
Chyba nie przesadzę zbytnio, jeśli powiem, że bodaj dla każdego, kto jest dzisiaj po trzydziestce słynny film z Arnoldem – obok paru innych – był przeżyciem bez mała formacyjnym, choć mało kto zdawał sobie sprawę, że obcuje z popkulturowym fenomenem, bo ten się dopiero rodził. Sam obejrzałem Predator z kasety pewnie jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy już kumałem, co jest co. Nie miałem pojęcia, że film ten ma bogatą historię, że Shane'a Blacka zatrudniono do jednej z ról po to, żeby pilnował na planie Jamesa McTiernana, dla którego był to pierwszy projekt realizowany dla hollywoodzkiego studia, ani że w kostiumie potwora pomykał jako pierwszy sam Jean-Claude Van Damme (wywalono go po zmianie designu predatora), ani nawet nawet tego, że pomysł na fabułę zrodził się pośrednio z żartu o Rockym Balboa, którego po batalii z Drago, jak dowcipkowano, mógłby powalić jedynie kosmita. Przytoczony pomysł niejako przeniknął do scenariusza, bo podstawowym założeniem Predatora było zestawienie owego przybysza z odległej planety nie tyle z jakimiś tam przypadkowymi osiłkami, lecz niemalże nadludźmi, różnych ras, lecz o podobnej objętości bicepsa. Trudno mi powiedzieć, czy rezultatem tamtego sucharka o Rockym był angaż Carla Weathersa, ale słynny Apollo Creed opowiadał, że cała obsada czuła się zobligowana zrywać po nocy, aby trochę poćwiczyć i potem jakby nigdy nic puszyć się jak pawie, prezentując muskulaturę. Jeśli istnieje bardziej przesiąknięta testosteronem anegdotka z jakiegoś planu filmowego, chciałbym ją poznać. Ale zdjęcia to nie były kolonie, a raczej obóz przetrwania, kręcono na wzgórzach, ludzie się pochorowali i nawet Arnie wymiękał.
Lecz się opłaciło, choć, gdyby wtedy wiedziano, ile śmieci zostanie wyprodukowanych na fali owego filmu, może McTiernan by się zastanowił, czy reżyserować. Sequel nie zapowiadał jeszcze tragedii, jaką okażą się i kolejna kontynuacja, i spin-offy, które powinny skończyć w tym samym dole wykopanym na pustyni, co kopie E.T. na Atari. Ba, był on nawet całkiem niezły! Napisano go z myślą o, a jakżeby inaczej, Schwarzeneggerze, ale aktorowi zaproponowano zbyt małe, przynajmniej jego zdaniem, honorarium i dokonano wyboru chyba najoczywistszego – zastąpiono go Dannym Gloverem. Oczywiście żartuję, scenariusz przepisano. Pierwotnie Dutch miał znowu szlajać się po dżungli, tym razem z młodszą ekipą, jako jedyny człowiek, który uszedł z życiem ze spotkania z pewnym „brzydkim sukinsynem”. Z Gloverem podobny patent by nie przeszedł, dlatego przeniesiono akcję do miasta. Predator 2 nadal pozostaje filmem na pewno cokolwiek problematycznym, ale niezmiennie ciekawym, dusznym i krwawym niczym koszmarny sen. I choć sequel był finansowym rozczarowaniem, to mniej więcej wtedy kosmiczny łowca odcisnął wyraźniejsze piętno na popkulturze. Ukazały się pierwsze komiksy, które swój renesans przeżywały przez całe lata dziewięćdziesiąte, wychodziły książki z oryginalnymi fabułami, coraz to lepsze możliwości techniczne umożliwiły produkcję bardziej zaawansowanych gier. Lecz seria filmowa nie przetrwała. Nie licząc koszmarnego sparowania z obcymi, następny sequel wypuszczono dopiero po dwudziestoletniej przerwie i też niewiele wskórano. Predator co prawda, jak już zostało powiedziane, był przez ten czas obecny w popkulturowej przestrzeni, ale nie było widoków na rewitalizację serii. Teraz na ratunek przybywa nikt inny jak sprawdzony stary wyga Shane Black.
Który jeszcze przed dwoma miesiącami kręcił na nowo finał, bo na pokazach testowych uznano ostatni akt za żenująco słaby. Nie wróżyło to najlepiej. Nic rewolucyjnego nie zapowiadają też pierwsze recenzje, krytykujące bałaganiarską fabułę i... kiepską końcówkę. Ale niczego jeszcze nie przesądzajmy. Z pewnością dobrą decyzją było głębsze osadzenie nowego Predatora (w oryginale z rodzajnikiem „the” w tytule) w kontekstach dwóch pierwszych odsłon serii, mocniejsze związanie uniwersum, lecz rodzi to z kolei obawy, że film kręcono z myślą o dosztukowaniu do niego kolejnych sequeli, aby tylko położyć podkładkę pod, pozostaje mi powtórzyć, uniwersum. Black nie kryje, że chętnie zaprosiłby do współpracy Schwarzeneggera. Osobiście nie mam nic przeciwko kolejnym filmom z predatorem, bo czemu się tu sprzeciwiać? Sam ciekawy jestem obecnej siły tej marki, bo wydaje mi się, że nie jest najlepiej, przynajmniej jeśli mierzyć jej popularność produktami towarzyszącymi i nowymi popkulturowymi odpryskami. Być może, choć pewnie on sam nie zdaje sobie z tego sprawy, od filmu Blacka zależy, czy wieczne łowy dobiegną końca.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe