Filmowa apokalipsa. Dlaczego kino uwielbia niszczyć nasz świat?
Świat doświadczał końca w kinie już tyle razy, że trudno jest wspomnieć o wszystkich filmach katastroficznych. Zastanówmy się jednak, dlaczego reżyserzy tak bardzo lubią filmową zagładę?
Filmy proponujące widzom wizję świata na chwilę przed katastrofą - biologiczną, naturalną lub nuklearną - towarzyszą kinematografii właściwie od wczesnych lat powstania tego medium. Jeszcze w epoce kina niemego można doszukać się produkcji, które traktowały o zbliżającym się końcu. W archiwach możemy dokopać się chociażby duńskiego filmu Verdens undergang z 1916 roku, w którym to planeta Ziemia stała się celem zbłąkanej komety. Zanim jednak trafi do celu, widzowie obserwują ludzkość próbującą poradzić sobie ze świadomością, że za moment niezwyciężona siła postawi na nich kropkę i planeta nie doświadczy kolejnych wersów. Kluczowym czynnikiem dla powstania tego filmu, okazały się nastroje ówczesnego społeczeństwa na pojawienie się Komety Halleya, a także groza wywołana trwającą wtedy I wojną światową.
W odpowiedzi na postawione w tytule pytanie, najłatwiej byłoby napisać, że kino katastroficzne narodziło się z potrzeby pieniądza i widzowie zwyczajnie uwielbiają oglądać upadającą Ziemię. Wspomniany jednak wyżej film z Danii pokazuje, że nie zawsze tak było i trudno mówić o genezie (pod)gatunku w oderwaniu od ludzkich emocji. Filmy z okresu zimnej wojny tworzono z punktem odniesienia do nuklearnego zagrożenia. W 1951 roku powstał amerykański film Pięć, który opowiadał o grupie osób ocalałych po wybuchu bomby jądrowej, co pokazywało bardziej konsekwencje katastrofy, niż zbliżające się zagrożenie, ale mamy przykład filmu ujawniającego myśli filmowców targanych doświadczeniami wojny. W 1954 roku narodził się w Japonii Godzilla, stwór będący odpowiedzią na ciągłą obawę przed ponownym uderzeniem broni jądrowej. Ogromna bestia niszczyła budynki, uśmiercała ludzi, ale jednocześnie symbolizowała traumy, których doświadczył kraj Kwitnącej Wiśni po zrzuceniu bomby na Hiroszimę.
Odwoływano się jednak także do prawdziwych wydarzeń, które z powodzeniem radziły sobie w obrębie gatunku kina katastroficznego. Widzowie w 1943 roku oraz 1953 otrzymali przedstawienie historii Titanica – statku, który w kwietniu 1912 roku zderzył się z górą lodową, co doprowadziło do zatonięcia i śmierci wielu pasażerów. Nie było wtedy jeszcze tak rozbudowanych efektów, jakie widzimy w Titanicu Jamesa Camerona z 1997 roku, ale nie widowiskowość wtedy była kluczem do strachu i przerażenia, ale ujęcie tematu od strony psychologicznej. Cameron poszedł inną drogą, również udaną – emocje, romantyzm i przywiązanie do bohaterów połączył z wielką katastrofą, widowiskowym upadkiem RMS Titanic.
Lata 90. są bardzo dobrym okresem dla kina katastroficznego i narodziło się wtedy bardzo dużo klasycznych przedstawicieli tego gatunku. Najsłynniejsze to oczywiście Twister i Dzień Niepodległości z 1996 roku, Góra Dantego z 1997 roku i Armageddon z 1998 roku. Technika pozwalała już na ogromne zniszczenia, wygenerowane komputerowo statki kosmitów, zmierzającą w kierunku Ziemi asteroidę oraz wiarygodną walkę z tornadami. Widzowie pokochali możliwość oglądania ludzi próbujących przetrwać w ekstremalnych warunkach – kino jest snem, pozwala pobyć w sytuacji, w której bezboleśnie możemy sprawdzić samych siebie. Pompatyczna przemowa Prezydenta USA w Dniu Niepodległości Rolanda Emmericha, krzepiła serca rodaków i nic dziwnego, bo zostało to ograne celowo w taki sposób, żebyśmy wstali z fotela kinowego i ruszyli do kopania kosmicznych tyłków.
W przypadku zagrożeń klimatycznych, do których w jakimś sensie możemy też podpiąć zbliżającą się asteroidę – tutaj sytuacja wydaje się być patowa, człowiek jest zwyczajnie za słaby, żeby wygrać z siłami natury. Ludzkość wielokrotnie doświadczała kataklizmów wywołanych przez tsunami, tornada lub płonące lasy. Kino odpowiadało nutką nadziei, pokazując bohaterów stawiających czoła niemożliwemu, ryzykując przy okazji swoim życiem. Wszystkie wymienione wyżej filmy okazały się sukcesami komercyjnymi, producenci spostrzegli, że to działa i obok kina postapokaliptycznego, proponowali widzom fabułę przedstawiającą moment przed katastrofą i próbę ratowania ludzkiego gatunku. Eskapizm, nieskrępowana rozrywka i przyjemność, która jeszcze do 2004 roku i premiery Pojutrze Emmericha, miała w sobie pasję. Drugi zryw pojawił się w momencie, kiedy końca dobiegał kalendarz Majów i (nie)poważnie mówiło się o końcu naszego świata w 2012 roku. Hollywood zwietrzyło oczywiście szansę i Roland Emmerich znowu mógł pokazać światu dzieło katastroficzne, tym razem naprawdę widowiskowe w filmie kreatywnie zatytułowanym 2012 i pamiętam wizytę w kinie – efekty robiły wrażenie. Nie było już jednak klimatu, nie było tutaj ciekawych rozwiązań fabularnych, bo nawet rozwałka potrzebuje czegoś, co uderzy w emocjonalną stronę widza.
Prezydent USA mógł otworzyć nasze serca i zmotywować nas do walki, Jack i Rose wyciskali z nas łzy, kiedy już statek w większości znajdował się pod wodą, a Bruce Willis i jego ekipa próbująca ratować Ziemię przed asteroidą, trzymała przed ekranem do samego końca i podjęta przez nich walka wywoływała ciarki. W 2012 roku pojawiło się za to kilka filmów, jak np. Na głębinie, Metro i Niemożliwe, które jednak nie miały w sobie zbyt wielu momentów, które zapadłyby w pamięci. W 2015 roku pojawiła się jeszcze Fala, a dwa lata później dostaliśmy Geostorm, a zatem schematyczne widowisko nieumiejętnie łączące konwencję tamtego kina z dzisiejszymi standardami. Z czasem wielkie budżety przestały iść w parze z kreatywnymi pomysłami i bohaterami, którym chcielibyśmy kibicować, a dowodem słabej kondycji jest druga część Dnia Niepodległości. Jasne, można powiedzieć, że to list miłosny do kina klasy B, ale długo musimy czekać na akcję, która prowadzona jest przez nudnych bohaterów.
Widmo końca świata posłużyło ostatnio jako ironiczny komentarz do otaczającej nas rzeczywistości w filmie Nie patrz w górę od Adama Mckaya, ale podejrzewam, że widzowie tęsknią za kolejnymi, udanymi produkcjami pokazującymi wielką katastrofę. Niedługo księżyc spadnie nam na głowy w filmie Moonfall od Emmericha, któremu może wreszcie się uda powtórzyć swój sukces sprzed wielu lat. Ludzie potrzebują historii, które pokazują, że każdą walkę da się wygrać i nawet jeśli srogo nam się dostanie, to jesteśmy w stanie się podnieść. Wszystko to oczywiście w towarzystwie robiących wrażenie efektów specjalnych, które moim zdaniem powinny być środkiem do celu, a nie jedyną atrakcją.