Giganci ze stali po 10 latach. Czy film nadal porusza emocje?
Giganci ze stali mieli premierę w 2011 roku, w którym to osiągnęli sukces komercyjny. Czy po 10 latach są wciąż dobrym filmem?
Giganci ze stali mieli premierę 7 października 2011 roku, więc rocznikowo ten film ma już 10 lat. Był on umiarkowanym hitem i przez lata wiele razy pojawiały się informacje o potencjalnej kontynuacji. Jednak nigdy ona nie powstała, co wydaje się dziwne, biorąc pod uwagę atrakcyjny koncept i potencjał, jaki pierwsza część zbudowała
Przyznam, że zawsze lubiłem ten film i po 10 latach nic się w tym aspekcie nie zmieniło. To jest po prostu naprawdę dobrze zrobiony hollywoodzki produkt, w którym wszystkie akcenty są rozłożone idealnie, a serce leży po właściwej stronie. Shawn Levy z gracją i wyczuciem prowadzi pozornie prostą, wręcz oczywistą historię, w której finał jest znany, zanim w ogóle do niego dojdziemy. Przewidywalność jest tutaj przecież więcej niż oczywista, ale i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Emocje są potęgowane, w finale wzruszeń nie brakuje - jesteśmy z bohaterami, kibicujemy im na ringu i w prywatnych relacjach. Przełomy trafiają w serce niczym potężny lewy prosty, a to wszystko zostaje na długo.
To chyba jest najważniejszy, ponadczasowy element tego filmu, który pozwoli do niego wracać zawsze i bawić się tak samo dobrze. W końcu kluczem tutaj nie są walczące roboty, ale sprawnie pokazana trudna relacja ojca z synem, która dzięki wydarzeniom zmienia się, dojrzewa i staje się zdrowsza, prawdziwa. Zaskakująco to działa, ponieważ na papierze dostajemy schematy, oczywistości i zmianę relacji w jedynym słusznym kierunku. To dowód na to, jak z sukcesem można wziąć fabularne klisze i sprzedać je w kapitalnej formie. Levy i spółka potrafią dodać im autentyczności oraz tego, co najważniejsze - emocji. To też zasługa Hugh Jackmana oraz jego dobrej chemii z dzieciakiem granym przez Dakotę Gayę. Tutaj było wiele pułapek, w których twórcy mogli pogrążyć emocjonalny fundament tego filmu - syn mógł być diabelnie irytującym, buntowniczym dzieciakiem sprawiającym problemy i nic by z tego wyszło. Cała uwaga od tego, co najważniejsze w historii, rozmyłaby się przez źle odtwarzane schematy. Reżyser i spółka postanowili jednak to trochę odwrócić, bo mamy bardziej niechętnego do współpracy ojca niż syna oraz ostateczne nawiązanie nici porozumienia poprzez wspólną pasję do walk robotów. To taki ponadczasowy element, który niesie ze sobą morał dający do myślenia. Najbardziej zepsute relacje można naprawić, jeśli w tym wszystkim pojawi się szczera chęć i wspólna praca. A tutaj poświęcono czas na to, by krok po kroku to rozbudować, zwiększać natężenie emocji aż do poruszającej kulminacji. Jednocześnie w tym wszystkim nie chodziło jedynie o ojca i syna, ale samą postać graną przez Hugh Jackmana, który dzięki młodemu odnajduje sam siebie. Ten moment w kulminacyjnym starciu z Zeusem, gdy Max i Bailey patrzą ze wzruszeniem, jak Kenton zostawia serce na ringu, od razu udziela się widzom. W tym jednym momencie procentuje cała historia, która doprowadza do finału trafiającego w serca za każdym razem. Oto przecież chodzi w dobrym filmie.
To, co jednak najlepiej się zestarzało, to walki robotów. Dziesięć lat we współczesnym kinie wysokobudżetowym przy tak dynamicznym rozwoju technologii to bardzo dużo. Shawn Levy jednak zadbał o równowagę w tym aspekcie, więc mamy na ekranie mieszankę efektów komputerowych z animatronicznymi kukłami robotów. Choćby w stylu tego, jak Spielberg bawił się z dinozaurami w Parku Jurajskim. Dzięki temu nadal wygląda to świetnie i w dużej mierze dzięki dopracowaniu tych aspektów trudno do końca rozróżnić, kiedy jest CGI, a kiedy prawdziwy, namacalna rzecz. Oczywiście wiadomo, że w scenach interakcji z ludźmi łatwiej wyciągnąć określone wnioski, ale to tylko pokazuje, jaką kapitalną robotę tutaj wykonano. Efekty specjalne zostały nominowane do Oscara, ale wiemy, że ta nagroda nie determinuje długoterminowości efektów pracy. W tym przypadku to nie tylko nadal wygląda kapitalnie, to dzięki temu cała warstwa rozrywkowa budzi wrażenie. Można nawet większe niż 10 lat temu przez to, jak to teraz inaczej możemy odebrać. Dodatkową atrakcją są dobre choreografie walk nadzorowane przez Sugara Raya Leonarda. Potrafią być efekciarskie i emocjonujące.
Jest to też ewenement, który dodaje filmowi unikalności. Przez lata bowiem mówiono o kontynuacjach, ale ostatecznie nikt nie zdecydował się spieniężyć popularności i jej zrealizować. Nie było dobrego pomysłu, choć zakończenie otwiera furtkę nieograniczonych możliwości. Podobnie jak z Rockym można byłoby tutaj jeszcze wiele pokazać i przede wszystkim pogłębić kwestię głównego robota. W końcu Giganci ze stali zadają pytanie: czy on jest świadomy, czy nie? Pozostawione jest to w sferze niedopowiedzenia, a efektem tego, jak zauważyłem podczas przygotowania artykułu, są dziesiątki teorii na temat. Jest to zdecydowanie ważny motyw, który zmusza do przywiązania wagi do detali.
Shawn Levy i jego ekipa w filmie Giganci ze stali bawili się w inspiracje wszelkiego rodzaju. Czerpali z filmów o Rockym pełnymi garściami i fani dostrzegą dobre nawiązania i smaczki. A nawet w walkach zobaczymy drobiazgi związane ze światem wrestlingiem (choćby nawiązanie do Hulka Hogana). To pokazuje, że remix motywów znanych z popkultury z nową historią i własnym do niej podejściem może dać znakomite efekty. Przecież tak samo podchodził George Lucas, tworząc oryginale Gwiezdne Wojen - czerpał ze wszystkiego. Giganci ze stali nigdy nie będą tak kultowym klasykiem, ale nie można odmówić temu serca, charakteru i rozrywki na poziomie, jakiej wiele superprodukcji nie potrafi osiągnąć. Nie jest to przecież skomplikowany film, szalenie ambitny czy oryginalny, ale dzięki sprawnej ręce reżysera i dobrze wykorzystanemu narzędziu, jakim jest remix motywów, będziemy bawić się tak samo dobrze za każdym razem. W kategorii kina familijnego to zdecydowanie rzecz warta polecenia i pokaz tego, jak zrobić film, by dobrze się zestarzał.