Guillermo i groźne potwory
Zupełnie szczerze? Zawsze bardziej lubiłem myślenie del Toro o kinie niż jego filmy, tę bezwarunkową miłość do fantasmagorycznych fantazji wywiedzionych z dzieciństwa i konsekwentne stawianie znaku równości pomiędzy tym, co rzeczywiste, i tym, co wymyślone.
Bo podoba mi się to intencjonalne i uparte zamazywanie granicy, ta specyficzna wrażliwość charakteryzująca stosunkowo niewielu twórców kina popularnego, od których bije nie tylko przeniesiona do dorosłości fascynacja gumowymi potworami i strachami spod łóżka, lecz podszyte niechęcią do świata przekonanie o słuszności obranej drogi, nieodmiennie prowadzącej do Nibylandii. Mało kto ma takie szczęście jak del Toro, aby jego kino postrzegano dokładnie tak, jak tego chce, jako emanacje dziecięcego strachu nie tylko przed tym, co dzieje się za oknem, ale i pod czaszką. Trudno jednak zaklasyfikować filmy meksykańskiego reżysera jako nihilistyczne, co mogłoby sugerować poprzednie stwierdzenie, nic z tych rzeczy, bo przeważnie przecież ktoś – lub coś – odnajduje upragniony spokój, dostępuje odkupienia, a źli zostają ukarani, zgodnie z baśniowymi prawidłami. Rozmawiając o del Toro, dokonuje się jednak częstokroć niejakiego mimowolnego podziału jego filmografii na rzeczy hiszpańskojęzyczne i hollywoodzkie i choć jest to cokolwiek zrozumiałe, to jednak upraszcza interpretacyjne tropy. A z drugiej strony to praktyka nieodzowna, bo spektrum tych jego imaginacji jest zbyt szerokie, aby dało się je przyporządkować pod grubą kreską jednego mianownika. Byłaby ona i długa, i krzywa.
Nierzadko zdajemy się zapominać, że przecież Blade'a II i Labirynt fauna wyreżyserował ten sam facet, lecz nie potrzebujemy koniecznie uprawiać krytyki komparatywnej, aby rozmawiać z sensem o kinie del Toro. Sam dokonuję dla czystej wygody podobnego podziału, bo na co mi taki Hellboy, kiedy gadam o hiszpańskiej wojnie domowej w objęciach fantastyki grozy. Ale nigdy nie zapominam o różnych obliczach Meksykanina, gdyż mają one dokładnie ten sam rodowód, czyli popkulturę. Nie jest to zbyt odkrywcza konstatacja, lecz naturalność i lekkość, z jaką del Toro dokonuje adaptacji swoich fantazji, nadaje nawet jego czysto komercyjnym projektom specyficzny sznyt. Takiego Blade'a II jeden jedyny raz widziałem we wrocławskim kinie, jeśli dobrze liczę, piętnaście lat temu, stąd też nie chcę konfabulować na temat fabuły i całej reszty, lecz sama postać wykluczonego – tutaj nie dość, że pół człeka, pół wampira, to jeszcze czarnoskórego – jest charakterystyczna dla twórczości del Toro, bo jest nim i niby zasymilowany Hellboy, i osobliwy stwór z The Shape of Water, i przeniesiony do tymczasowego schroniska chłopak z Kręgosłupu diabła. I sam reżyser. Po tym, jak przed laty porwano mu ojca, przeniósł się z Meksyku do ościennej Ameryki, gdzie, jak sam mówi, nadal czuje się wygnańcem ze swojego kraju, stąd, jeśli miałbym pokusić się o zakreślenie zamaszystym ruchem jakiegoś wspólnego zbioru, to w jego granicach znalazłoby się rzeczone wykluczenie. Niekiedy jest ono tożsame z eskapizmem, choć narzuconym odgórnie przez okoliczności – jak w Labiryncie fauna – innym razem, że tak powiem, immanentne.
Ale to nadal za mało. Del Toro zawsze miałem bowiem za autora niejako anarchistycznego, antyestablishmentowego; w tym sensie, że gatunku nigdy nie postrzegał jako ogranicznika, a jego wytyczne traktował luźno. Zresztą poza hollywoodzkimi franczyzami (sic), przy których maczał palce, trudno mówić o jego filmach w podobnych kontekstach, bo choć, ze względu na jego osobiste zainteresowania, estetyczne upodobania i działalność producencką, skoligacono del Toro z horrorem, nie zajmuje się on kinem grozy per se. Przy jednoczesnym wykorzystywaniu charakterystycznych dlań narzędzi, oczywiście. I w tym objawia się owa swoboda, o której mówiłem powyżej, ta lekkość opowiadania niełatwymi, bo skostniałymi środkami. Prócz Labiryntu fauna za szczytowe osiągnięcie del Toro mam, co może wydać się wyborem kontrowersyjnym i niełatwym do przetrawienia, Crimson Peak. Bo całkowicie temu filmowi zaufałem, jest to rzecz wynikająca z czystej chęci zmierzenia się z pewnymi konwencjami – czego próbował już, ale na zupełnie innym froncie, przy Pacific Rim – lecz nie po to, aby wywrócić je na nice, skłonić się ku postmodernistycznym układankom, lecz nakręcić jakże nietypową, bo powierzchownie staroświecką opowieść gotycką. Powierzchownie, gdyż jednak jest to rzecz samoświadoma i na poziomie estetycznym, i fabularnym, obleczona chyba najbardziej jak do tej pory u del Toro krzykliwą gatunkową poszwą. I zarazem jeszcze jednym filmem, który traktuje o potworności tkwiącej w człowieku i człowieczeństwie tkwiącym w potworze. To też lejtmotyw jego twórczości.
A ta jest przecież znacznie obszerniejsza, bo rozciąga się na telewizję i książki. Oraz, choć tylko koncepcyjnie, bo realizacja gry wideo to nadal niespełniona ambicja del Toro, jeszcze niezagospodarowaną przezeń, ale bliską mi sferę zainteresowań. Meksykański filmowiec jako jeden z nielicznych ma zdrowe podejście do gier, które uznaje za „komiksy naszej ery” i docenia ich potencjał narracyjny i mitotwórczy. Niestety, jego próby na tym polu pozostają, póki co, nieudane i już nawet wykrzyczał ze złością, że ma dość tej branży, ale zgodził się użyczyć swojej twarzy przyjacielowi, Hideo Kojimie. Lecz prace nad Death Stranding przeciągają się niemiłosiernie, ale niech nie będzie to zły omen. Bo może wreszcie sam del Toro przeistoczy się w cyfrowe monstrum.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe