Chińskie superprodukcje historyczne. Czy warto zacząć oglądać?
Chińskie kino chce podbijać światowe rynki, więc tworzą coraz większe i bardziej widowiskowe filmy na hollywoodzką modłę. Nie zawsze to się sprawdza, bo widać brak doświadczenia, ale przez te lata powstało sporo perełek.
Chińskie kino to wbrew pozorom nie jest tuba dla rządowej propagandy, która ma podkreślać wielkość narodu. Nawet jeśli takie treści znajdują się w filmie, stają się one tłem dla tego, co ważniejsze: historii, postaci i wysokiego poziomu widowiska. W większości przypadków po prostu mówimy o filmach opartych na wielkich wydarzeniach, które samo w sobie opowiada historię o tym, jak Chińczycy są waleczni i niezłomni. Nie różni się to wcale od podejścia hollywoodzkiego, gdzie w co drugim filmie powiewa amerykańska flaga, a przedstawiciel tego narodu (czasem też dzielny żołnierz) ratuje dzień lub świat. Nigdy nie odczuwałem większej różnicy w promocji takich treści, bo po prostu one są częścią kina historycznego. Rzadko komu się chce opowiadać historię o czymś, co nie będzie w jakiś sposób ważne i inspirujące. O to chodzi w tym gatunku, by pokazać na ekranie coś, co jest ważne i warte opowiedzenia.
Tak naprawdę to boom na chińskie historyczne kino nastąpił w XXI wieku, kiedy to zaczęła następować zmiana w branży filmowej i otwarcie na świat. Za przyczynę tego wydarzenia można uznać światowy sukces dwóch filmów z gatunku wuxia (chińska poetycka baśń, gatunek na osobny tekst)): Hero oraz Wo hu cang long. Sukces artystyczny, komercyjny i dystrybucja na całym świecie sprawiła, że nie tylko Amerykanie zaczęli się interesować, Chińczycy zaczęli się otwierać na świat, chcąc chwalić się swoją historią. To właśnie w tym okresie zaczęto w końcu tworzyć filmy o budżetach liczących dziesiątki milionów dolarów. Takie, które realizacyjnie i wizualnie mogą spokojnie stawać w szranki z hollywoodzkimi produkcjami. Wcześniej nie ma mowy o filmach za tak wielkie pieniądze. Kostiumowe produkcje powstawały, ale były one w klimacie kung fu. Nawet jeśli były to też historyczne opowieści o wielkich mistrzach, nigdy nie wchodziły na rejony blockbusterów. Dlatego też XXI wiek ma gigantyczny wpływ na rozwój tego gatunku w Chinach. Efektem tego jest powstawanie kilku wysokobudżetowych filmów rocznie. To ostatecznie doprowadziło do tego, że wielki entuzjazm do tworzenia widowisk nie szedł z jakością. Czuć było brak doświadczenia, eksperymentowanie i chęć połączenia azjatyckiej specyficzności filmowej z przystępnością dla globalnego odbiorcy.
Trzeba pamiętać, że pomimo oparciu na prawdziwych historiach i pokazywanie efektownych bitew, to nadal jest mocno osadzone w specyficzności azjatyckiego kina. Objawia się to w tym, jak prowadzeni są aktorzy, w dialogach czy czasem reakcjach bohaterów na pewne sytuacje. Możemy to zobaczyć w zwyczajnych rozmowach, w emocjonalnych reakcjach czy nawet w walkach, gdzie często generał czy jakaś inna ważna postać jest uosobieniem superwojownika siejącego zniszczenie w zastępach wrogów. A to też swoją drogą wywodzi się z chińskiej kultury, gdzie wokół wodzów była tworzona otoczka własnie niepokonanych i walecznych. Pewnie nie wszystko to jest w pełni zgodne z faktami, ale pamiętamy, że żaden film historyczny nie oddaje w pełni prawdy. To nadal jest film fabularny, gdzie trzeba podjąć odpowiednie kroki do zbudowania emocji, dramaturgii i opowiedzieć historię w sposób angażujący dla widza. Nie mamy do czynienia z dokumentem. Jestem świadomy, że ta osobliwość azjatyckiej kultury ekranowej może nie przypaść wszystkim do gustu. Trzeba po prostu albo przymknąć oko, albo przyzwyczaić się. Nie ma pośredniego rozwiązania.
Gdy myślę o według mnie najlepszym chińskim blockbusterze historycznym, od razu widzę Chi bi w reżyserii Johna Woo. Jeden z niewielu filmów, które oceniłem na 10/10. Podkreślam jednak, że mówię o oryginalnej chińskiej wersji trwającej prawie 5 godzin, nie wykastrowanej wersji światowej, która trwała ledwo 2 godziny. To jest jedna z moich ulubionych opowieści z kart chińskiej historii o czasach, gdy Chiny składały się z autonomicznych królestw rządzonych przez jednego cesarza. Czasach, gdy doszło do wojny domowej, której efektem było prawdziwe zjednoczenie tego kraju. Woo okazał się idealnym wyborem na reżysera, bo idealnie połączył stylistykę Wschodu i Zachodu. Wiedział, jak przy wielkim budżecie sięgającym 100 mln dolarów, opowiedzieć historię z postaciami wyrazistymi, charyzmatycznymi i świetnie zagranymi, która jednocześnie nie będzie stronić od widowiskowych i pomysłowych bitew. Jest to jeden z przedstawicieli tego kina, który może się pochwalić naprawdę wielkim rozmachem na skalę hollywoodzką. A przecież same starcia mają też walor indywidualny wspomnianych przeze mnie superwojowników po obu stronach konfliktu. Sam Woo mawiał w wywiadach, że historyczna zgodność w bitwach nie ma znaczenia, bo mają one być efektowne i wywoływać emocje u widza. A tutaj to działa śpiewająco. A przecież całość ma to, co lubimy nazywać klimatem. Sceny dzięki charakterystycznej i wyrazistej muzyce Taro Iwashiro nabierają serca, budują emocje i sprawiają, że ciarki nie raz przechodzą po plecach. Pamiętam jedną ze scen w pewnym sensie o niczym. Zamyślony generał wsłuchujący się w muzykę oraz gołąb lecący nad pięknymi krajobrazami. To taki film, który śmiało stawiam obok najlepszych historycznych blockbusterów z zachodu.
A to oczywiście nie tylko, bo Chiny dały nam mniej lub bardziej ambitne widowiska, które cieszą oko i zalewają nasze serce fontanną emocji. Tau ming chong z Jetem Li i Andym Lauem to pokaz czegoś, co obok brutalnych i krwawych walk, oferuje dramaturgię na najwyższym poziomie. To taki film, gdzie na pierwszy plan wychodzi fabuła oraz gra aktorów. To właśnie za tę rolę Jet Li zdobył azjatyckiego Oscara. On udowodnił, że stać go na więcej, tak jak sam film pokazał, że chińskie blocbustery mogą być bardziej artystyczne. A przecież podobnie jest z filmem Ostatnia bitwa, który osadzony jest w czasach po II wojnie światowej w trakcie chińskiej wojny domowej. A tytułowa bitwa nie odstaje poziomem od tego, co pokazuje taki Saving Private Ryan. A nie brak też mocniejszych dramatów, które odchodzą od statusu blockbustera w kierunku opowieści o bardzo bolesnym etapie historii. Nie brak jednak w nich widowiskowych scen. Mowa o Jin ling shi san chai oraz przejmującego Back to 1942.
Korea Południowa, Japonia i nawet Tajlandia włączyły się w walkę o widza, ale te kraje nie miały szans osiągnąć taki sam status blockbustera. Z prostej przyczyny: nie stać ich na tak wysokie budżety jak Chiny. To nie znaczy, że brak tutaj dobrego kina na poziomie. Z każdego z tych krajów mamy przedstawicieli gatunku, które mogą zachwycać realizacją, bitwami i angażować opowieściami, które warto poznać. W Tajlandii to przede wszystkim ogromnych rozmachów trylogia o królu Naresuanie oraz Królowa Syjamu. Z Japonii najbardziej wyróżnia się Jûsan-nin no shikaku. A Korea to m.in. The Admiral: Roaring Currents czy Strzała wojny.
Powyższe przykłady to perełki, najlepsi z najlepszych, ale jest też dużo solidnych przeciętniaków. Mogę tu wymienić takie filmy jak Mo Gong, Kwong saan mei yan, czy Saam gwok dzi gin lung se gap. Zdarzają się wpadki jak propagandowe Founding of the Republic czy 1911, czy kiepska Tian Jiang Xiong Shi. Nie warto jednak skreślać tego gatunku przez kilka tytułów, które nie wyszły. W Hollywood skreślili gatunek, bo parę filmów poniosło klapę w kinach, a szkoda, bo jednak jeśli ktoś lubi tego typu widowiska, to może odczuć brak produkcji na poziomie.
Filmy historyczne z Chin mogą się podobać. Mają ogień, widowiskowe sekwencje cieszące oczy i świetne kreacje. Lubię emocje, które pokazują i historie, które opowiadają, bo są w stanie pokazać coś inaczej niż w Hollywood. To jest idealna alternatywa dla wielbicieli gatunku, którzy nie są rozpieszczani przez Hollywood. Dostajemy wiele dobrego i na poziomie całkiem satysfakcjonującym. Warto dać szansę i sprawdzić, co te kino ma do zaoferowania.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe