Hollywoodzki replay i obawy przed Blade Runnerem
Odkąd zawinszowałem sobie kartę na nielimitowane wejście do kina, chodzę na filmy, na jakie jeszcze rok temu bym się nie zdecydował. Robię to po to, żeby moi czytelnicy nie musieli. Oglądając po kilkanaście filmów miesięcznie, rzuca mi się w oko jedna prawidłowość.
Tylko co z tego, że jakiś anonimowy łoś z Internetu pozżyma się chwilę i napisze, że film mu się nie spodobał, skoro publika skorzystała z wakacyjnego luzu i poszła na Mumię tak tłumnie, że film zarobił na świecie 400 mln dolarów, co przy kosztach produkcji rzędu 120 milionów, pewnie da nam następną część i rozwój kolejnego nikomu niepotrzebnego uniwersum superbohaterów, czy kto tam ma w nim być (wybaczcie moją ignorancję, ale mnie to naprawdę nie obchodzi, czy będzie tam Mumia i Jekyll/Hyde czy Calvin i Hobbes).
Kolejną przymiarką do zrobienia hitu na miarę pierwowzoru był Ghost in the Shell. Gdyby to była historia jakiejś hybrydy maszyny z człowiekiem, która kopie ludzi po twarzach i nie wnika w swojego ducha, dałbym za światło, dźwięk i dobrą rozwałkę mocne 6, może 7 punktów. Ale gdy twórcy decydują się na robienie remake’u klasycznego anime do tego stopnia, że przenoszą niektóre ujęcia niemalże w skali 1:1, oczekuję od nich czucia i rozumienia tematu, a nie szybkiego skoku na kasę.
Cała próba zmierzenia się z bogactwem świata będącego wspólnym dziełem Masakune Shirowa, Mamoru Oshiego i Kenjiego Kawaii okazała się być bardzo efektowną katastrofą. Przy wtórze orkiestry Titanic szedł na dno i nic nie mogło go uratować. Bo też i nie było czego ratować, nowa wersja GitSa była porażką zarówno artystyczną, jak finansową. I pomyśleć, że niektórym wydawało się, że whitewashing będzie największym problemem tego filmu.
Co od razu przypomina mi casus najgorszej chyba zbrodni dokonanej na klasyce, czyli nowych Ghostbusters. Wiem, że to film z 2016 roku, ale nie mogę o nim nie wspomnieć. Na planie filmu nie padł jeszcze żaden klaps, gdy internet eksplodował. Jak to? Pogromców duchów mają grać baby? Przecież one nadają się tylko do rodzenia dzieci i stania przy garach. Festiwal żenujących komentarzy, które przelały się wtedy przez Internet spowodował, że znowu zacząłem wstydzić się za ludzkość. Dajcie im szansę, mówiłem. Najpierw obejrzyjmy gotowy film, potem narzekajmy, w miarę możliwości rzetelnie i profesjonalnie, a nie tylko przez pryzmat tego, co kto ma między nogami.
I faktycznie, fakt że w rolach głównych obsadzono panie, okazał się być jednym z najmniejszych problemów tego czegoś, co twórcy w przypływie dobrego humoru nazwali filmem. W wersji oryginalnej Ivan Reitman wpuścił na plan grupę uzdolnionych aktorów, obdarzonych świetnym talentem komediowym i pozwolił im grać, jednakowoż trzymając cały projekt w karbach. Scenariusz dali nam twórcy odpowiedzialni za takie filmy jak Blues Brothers czy Dzień świstaka. W efekcie powstał klasyk kina, jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Po 32 latach za robotę wzięli się ludzie mający głównie doświadczenie serialowe. Powstał scenariusz, który nie wiedział czym ma być, w efekcie nie ma w nim grama oryginalności, jest za to mnóstwo nieudolnego zrzynania z oryginału. I tak naprawdę nie wiadomo, czy Paul Feig chce zrobić reboot, remake czy co. Powstał film niespójny, nieśmieszny i ogólnie żenujący.
I tak, powiem to głośno. Panie w rolach głównych też były problemem. Ale nie dlatego, że są kobietami. Po prostu nie robi się tak, że wpuszcza się na plan cztery aktorki, z których każda ma za sobą staż w Saturday Night Live (Wiig, McKinnon i Jones), albo ogromny talent komediowy ćwiczony na stand-upach i improwizacjach (McCarthy), po czym daje im się wolną rękę, niech mówią, co im ślina na język przyniesie (reżyser się tym w wywiadach chwalił).
W ten sposób nie uzyskamy filmu, bo Rejs udaje się raz na pokolenie. Dostaniemy co najwyżej zbiór mniej lub bardziej zabawnych skeczów, połączonych pretekstową fabułą, a nie o to chodziło w przypadku tego konkretnego projektu. Efekt był katastrofalny. I powiem wam, jak nie jestem mściwy, tak cieszę się, że Pogromcy duchów polegli w box-office. Może szefowie Sony pójdą po rozum do głowy i albo zaprzestaną profanowania klasyki, albo zatrudnią prawdziwego scenarzystę i prawdziwego reżysera. Chociaż oczywiście w ani jedno, ani w drugie nie wierzę, oni filmy traktują nie jako coś dla widzów, tylko jako platformę do najbardziej żałosnego product placement w historii ludzkości, z wyłączeniem polskich seriali, rzecz jasna.
O Mrocznej wieży nie napiszę ani słowa, bo w domu wisielca nie rozmawia się o sznurze, ale może ktoś potrafi mi wytłumaczyć, w jaki sposób z tak filmowego materiału, jakim jest książka, zrobiono tak kiepski film.
Oczywiście mógłbym tak wyliczać jeszcze długo, ale na szczęście objętość mnie blokuje i nie dam rady zdenerwować się bardziej. Powód mojego pisania powinien być oczywisty – obawa.
Obawa przed tym, co Denis Villeneuve zrobi z Blade Runner 2049. Znam go jako reżysera świetnych filmów - Labirynt, Sicario czy Nowy początek to ekstraklasa reżyserska. Dlatego nie boję się, że nie uciągnie aktorów, planów, ujęć i wizualiów. Wiem, że mogę liczyć w kinie na sceny, podczas których będę siedział na krawędzi fotela (moment tuż przed strzelaniną na autostradzie w Sicario to pod tym względem absolutne mistrzostwo). Mam pewność, że obrazy będą zapierać dech w piersiach, a od niektórych ujęć zrobi mi się słabo z wrażenia. Wiem, że Hans Zimmer potrafi zrobić arcydzieło soundtracku podczas mycia zębów. Roger Deakins stał za kamerą przy takich filmach, że klękajcie narody, więc tutaj na pewno nie zawiedzie. Nie, strony dźwiękowej i wizualnej nie boję się zupełnie, bo panowie musieliby przychodzić do pracy dzień w dzień pijani, a pewnie i tak udałoby im się wspólnie stworzyć bardzo przyzwoity film. Ale pamiętam również, że film to też scenariusz.
Potrafię wejść do kina, usiąść w fotelu, wyłączyć myślenie i się doskonale bawić, bez wnikania w to, czy bohaterów zabiłoby przeciążenie, czy może siła uderzenia o grunt. Ale na Blade Runner myślenia wyłączać się nie da, bo to zupełnie inny ciężar gatunkowy kina. Trudno mi sobie bowiem wytłumaczyć film, który bardziej od niego zasłużyłby na miano klasyka kina sf i najlepszego filmu sf, jaki powstał (wolę go od 2001: A Space Odyssey). Nie mówię, że do kontynuacji trzeba podchodzić z nabożną czcią, na kolanach. Ale zdecydowanie należy podejść z szacunkiem. I przede wszystkim, nie można tego spieprzyć.
Czego sobie i państwu życzę ze wszystkich sił. Pierwsze recenzje są na szczęście zachęcające, ale, nauczony doświadczeniem, nie uwierzę w nic, dopóki sam nie zobaczę.
Radek Teklak – analityk, bloger, cyklista.
- 1
- 2 (current)