Kler, czyli gdzie kończy się kino, a zaczyna publicystyka
Już tylko godziny dzielą nas od dystrybucyjnej premiery jednego z najbardziej oczekiwanych i rozbudzających wyobraźnię filmów tego roku. A jest nim? Oryginalny nie będę. Oczywiście Kler Wojciecha Smarzowskiego. Film w powszechnej opinii ważny, bezkompromisowy i mocny. Autor Wołynia znowu w formie, nieustannie do przodu, choć pod wiatr. Ale nie on jeden i nie ostatni.
To niekoniecznie będzie słowo krytyczne. Takie inne spojrzenie, jak konkurs na festiwalu w Gdyni. Smarzowski, Spike Lee, Patryk Vega, Costa Gavras, Mike Leigh, Andrzej Wajda, Steven Soderbergh i wielu, wielu innych to twórcy tzw. zaangażowani. Tak, tak, Vega też, choć trochę inaczej. Autorzy filmowi, którzy swoimi filmami nie tylko komentują świat, ale wręcz wyciągniętym palcem pokazują, co jest dobre, a co złe, bo coś o tym wiedzą… - cytując klasyka. I jak się okazuje niektórzy z nich udowadniają jednakowoż, że od kina do filmowego felietonu już tylko jeden krok…
Bo jak można inaczej spojrzeć na najnowsze filmy twórcy Dom zły czy Malcolm X? Jeden i drugi wykorzystuje jedynie fabularną formę, aby wprost wskazać na rzeczy dotkliwe, trudne i żywo obecne w naszej przestrzeni społecznej, obyczajowej czy politycznej. Widz rusza z domu, wybiera kino, kupuje bilet i ogląda film. Z formalnego punktu widzenia rzecz spełnia wszystkie wymogi. Scenariusz jest, plan się odbył, aktorzy zagrali, reżyser wszystkim pokierował, a zdolny autor zdjęć całość z wprawą zilustrował. A jednak mierząc się z dziełem jednym czy drugim, od czasu do czasu, myśl taka nachodzi, że jakby film, a nie film. Że jest czegoś za dużo, natrętnie, zbyt to skondensowane. A do tego, jakby na siłę skarykaturowane. Niemal jeden do jednego celujące w ludzi, wydarzenia, konkretne sytuacje. I jeśli robi to ktoś taki jak Smarzowski, to adoptujemy ten przekaz właściwie bez pretensji. Akurat taki twórca, legitymujący się zarówno inteligencją merytoryczną, jak i emocjonalną, człowiek wrażliwy i czuły na świata popapranie, potrafi wykorzystać medium kina do ekranowej publicystyki w sposób intrygujący i angażujący. Dlatego jego Drogówka, a dzisiaj Kler – mimo wręcz wypunktowywania środowiskowych patologii, wszelkich przejawów nadużyć i ogólnie zła, które dotyczy po prostu człowieka, a nie funkcjonariusza takiej czy innej frakcji – jest jednocześnie przeżyciem duchowym, emocjonalnym, a nie jedynie poznawczym. W to bowiem celuje inny „enfant terrible” rodzimego kina, czyli… Patryk Vega.
Uprzedzałem, że o reżyserze Kobiety mafii również będzie. O ile w ostatnim filmie Smarzowskiego możemy rozpoznać fantomy takich postaci, jak chociażby były już ksiądz Jacek Międlar i kilku medialnych biskupów, usłyszeć dosłownie cytowane kwestie tychże, to akurat Vega w tym lustrzanym odbiciu celuje wręcz lawinowo. Sam zresztą nie ukrywa, że w jego filmach nie pada żadne wymyślone zdanie, a sytuacje w nich pokazane są inscenizacją tych z życia wziętych. Poczet rozpoznawalnych twarzy mamy przecież wyeksponowany jak na tacy, między innymi w Służby specjalne. Pitbull. Niebezpieczne kobiety to znowu przeniesienie na ekran doświadczeń policjantek, które przesłuchał w formie wywiadu. Gdzie nie spojrzeć, tylko „prawda”, bezkompromisowa „szczerość” i pełna „wiarygodność”. Wreszcie hit nad hity – Botoks!!!! Czegóż tam nie było? Wszystko, co niedobre, niemoralne, obrzydliwe i na pograniczu, a nawet w niezgodzie z prawem, w służbie zdrowia wymalowane, jak u Matejki w Bitwie pod Grunwaldem. Jakiś scenariusz, jakaś fabuła? A po co? Ważne, żeby zaszokować, wstrząsnąć i oburzyć. Vega niczym zimny inkwizytor mówi i pokazuje bez litości: to, to i to… A przy okazji podpowiada – idźcie, oglądajcie, u nikogo innego tego nie zobaczycie, nie przekonacie się, jak jest „naprawdę”… I tak snuje ten swój krwawy, niesmaczny i tendencyjny felieton filmowy, ku uciesze… Ile to było? 26 października 2017 licznik wskazywał 2 074 835 widzów, co już tydzień wcześniej dawało „filmowi” Vegi status rodzimego przeboju roku. Nie od dziś wiadomo, że skandale sprzedają się najlepiej. Ale kto odmówi Vedze „zaangażowania”, a nawet „wiary”, bo jak sam podkreślał, to Duch Święty go natchnął. Zostawmy religię, bo nawet Smarzowski nie o niej swój ostatni film zrobił. Wątek twórcy „Ciacha” też już zakończmy. Gdyż, co jeśli intencja w nim szczera i o wyższym celu przekonanie? Ja wychodzę na pieniacza, cynika i manipulatora. I tyle po słowach moich…
Wróćmy do Spike Lee, co otwierał już niejedne drzwi. Ostatni jego film to pokazywane chociażby w Cannes BlacKkKlansman z Adamem Driverem w jednej z głównych ról. 14 września br. kinowa premiera w Polsce. Można zatem pójść i jeszcze obejrzeć. I tutaj to dopiero zagadka? Podobno rzecz oparta na faktach, więc żalu mieć nie można, że wymyślone, naciągnięte, nazbyt sugerujące. A jednak film z tezą, w ważnej sprawie, głos otwarty i wymierzony. Czego i sam Lee nie ukrywa, za co szacunek duży. Pomijając jednak zaangażowanie samego autora „Morderczego lata” z roku 1999, to mimo wszystko jego najnowsze kino obciążone jest programowo, co widać, słychać i czuć. Lee oczywiście próbuje, jak Smarzowski w Drogówce, nadać projektowi sztafaż gatunkowy. Miesza tony serio z komediowymi. Utrzymuje widza w niepewności – co ten właściwie ogląda? A jednocześnie bez owijania w bawełnę dekonspiruje nacjonalistyczną, rasistowską, antysemicką mentalność części białej Ameryki. Szczególnie celując w aktualnego rezydenta Białego Domu. A już sam epilog „Czarnego bractwa”, w którym intensywna fabuła ustępuje amatorskiemu dokumentowi, żadnych złudzeń nie pozostawia, co do celu powstania tego filmu.
Wierząc, że scenariusz napisany został na podstawie prawdziwych wydarzeń, trzeba też zauważyć, że twórca 25th Hour jednak sięga po filmowe triki, język, korzysta z hollywoodzkiego myślenia o fabule. Tymczasem o prawdziwym problemie, nurtującej obyczajowej kwestii, chorobie drążącej komórkę społeczną, można opowiedzieć również tak, jak uczynił to w swoim ostatnim filmowym przedsięwzięciu pewien niesforny Duńczyk, czyli sam Lars von Trier. The House That Jack Built ze znakomitą, groteskową rolą Matta Dillona jest obrazem, który próbuje dokonać wiwisekcji umysłu socjopatycznego, seryjnego, mordercy. Co ten ojciec surowej, naturalistycznej i nieposkromionej Dogmy nam serwuje to trzeba zobaczyć samemu? Premiera 18 stycznia 2019 roku, czyli już za chwilę… Jedno jest pewne. Seryjnych morderców niestety nie brakuje, chociaż na całe szczęście nie jest to jeszcze zjawisko masowe. Socjopatów jest znacznie więcej, gdyż nie każdy z nich musi od razu być mordercą. Do tego seryjnym. Zdarza się też, że człowiek ma problemy z myśleniem, a wręcz bywa beznamiętnie głupi, jak i naiwny. A o tym też dzieło reżysera „Antychrysta” mówi. Opowiada o mroku, który czai się za rogiem, a nierzadko styka się z nami ramię w ramię. Bo na to pozwalamy, nie reagujemy, ignorujemy. Albo brakuje nam wyobraźni, żeby go dostrzec. Sam przypadek tytułowego Jacka to już rarytas dla Hannibala „Kanibala” Lectera. Poza tym „Dom, który zbudował Jack” to prawdziwa intelektualna uczta dla ludzi o mocnych nerwach i otwartych głowach. Niełatwa, dwuznaczna, dyskusyjna, a jednak opowiedziana tak, że trudno o złudzenia, co do wolnej, artystycznej i konfrontacyjnej wizji reżysera.
I już kończąc. Dosłownie przed chwilą obejrzany Searching Annesha Chaganty. Rzecz stylistycznie pokazana z perspektywy portali społecznościowych, platform typu youtube itp. Wszystko, co oglądamy rozgrywa się na ekranie komputera. I chociaż to internetowy kryminał ze śladami thrillera, to na plan pierwszy wybija się komentarz do e-rzeczywistości. Że samotność w sieci? O tym pisał już Janusz Leon Wiśniewski. A poza tym wirtualna przestrzeń zastępuje tę realną. Hejt znalazł w końcu żyzną glebę, a dziennikarstwo straciło twarz oraz charakter. Analizy można zresztą mnożyć i szerzyć. Rzecz w tym, że film ten pozostał kinem, kreacją, nieskrępowanym pomysłem. Nie gubiąc przy tym rzeczy ważkich, uogólniając.
Czyli metafora, kreacja, poszukujący obraz, pytania, niekoniecznie odpowiedzi. Intrygująca akcja. Tego życzyć sobie trzeba. Co nieznaczny, że dzisiaj film Smarzowskiego traci na wartości czy jakości. Absolutnie nie. Ale granica między kinem a propagandą czy publicystyką, jak kto woli, jest delikatna i ulotna. Tak jak pokusa interpretacyjna. Na szczęście każdy ma prawo do swojej…
Źródło: zdjęcie główne: Bartosz Mrozowski