Kończ, showrunnerze, wstydu oszczędź – czyli rzecz o przeskakiwaniu rekina
Czterdzieści lat temu pewien śmiałek na nartach wodnych przeskoczył czającego się pośród fal rekina. I wówczas nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, że jego wyczyn zapisze się w historii telewizji i będzie synonimem karkołomnego zwrotu fabularnego.
Niemiłym zaskoczeniem okazał się w pewnym momencie także serial Grey's Anatomy, który w siódmym sezonie ni stąd ni zowąd zaproponował odcinek musicalowy. Choć podobne zabiegi rzeczywiście pojawiały się już wcześniej, nikt do tej pory nie wpadł na pomysł, by główni bohaterowie ponownie wyśpiewali wszystkie ważne muzyczne momenty w czterdzieści pięć minut. Jaki był tego efekt? Nietrudno się domyślić, zniechęcający. Chirurdzy są jednak dobrym przykładem produkcji, która nadal nie zamierza schodzić ze sceny, nawet mimo zgrzytów we wspomnianym już odcinku - od musicalowego momentu wyemitowano przecież siedem kolejnych sezonów. To dowód na to, że przeskoczenie rekina nie zawsze wiąże się ze śmiercią serialu (choć, nie ukrywajmy – zawsze dzieli widownię na pół, sprawiając, że część po prostu przestaje go śledzić). Sprawdza się znane powiedzenie: wszystko zależy od gustu. Podczas gdy jedni uznają nowe rozwiązanie za szczyt głupoty, drudzy dopatrzą się w nim ciekawej ścieżki rozwoju serialu. I nieważne, że kolejne sezony nie przywołują już klimatu sprzed lat.
Do seriali, które bardzo często pojawiają się na ustach osób dyskutujących o skoku nad rekinem, należą także Lost i The X-Files. Tutaj również mamy do czynienia z chęcią przedłużenia snutej historii, która kończy się niczym innym jak bałaganem fabularnym. I o ile w przypadku Zagubionych trudno wskazać jeden moment, który stał się tak zwanym początkiem końca, o tyle w przypadku Z Archiwum X jest to dość oczywiste – serial przeskoczył rekina w momencie, w którym odszedł Fox Mulder i zastąpiono go niejakim Johnem Doggettem. Duet, który zyskał sympatię widzów od pierwszego odcinka, został nagle rozbity, z czym wielu fanów nie mogło się pogodzić. Decyzja o kontynuowaniu emisji była bardzo niekorzystna dla serialu – jakość kolejnych odcinków znacznie spadła, a nowy agent zamiast sympatii wzbudzał irytację. Jedynym ratunkiem dla marki okazał się powrót Muldera. Twórcy serialu dostali porządną lekcję, że nie zawsze opłaca się utrzymywać przy życiu coś, co powinno odejść z klasą, będąc jeszcze na upragnionym szczycie popularności.
Powracając do kultowych już Zagubionych, można pokusić się o stwierdzenie, iż jest to przykład serialu, który przeskakiwał rekina wielokrotnie, z tą jednak różnicą, że często podsycało to fascynację widza, zamiast sprawiać, że przełączał on kanały. Za przełomowe momenty można uznać pierwszy jawny sygnał obecności „tamtych”, czyli coming out Ethana, wyjaśnienie, że wyspa potrafi przemieszczać się w miejscu i czasie, futurospekcje w sezonie trzecim, czy też zmartwychwstanie Johna Locke'a. Serial od początku przyzwyczajał nas jednak do wszystkiego, co nie mieści się w głowie, w związku z czym znaczna część widzów pozostała mu bardzo łaskawa, trwając z bohaterami wiernie aż do zaskakującego zakończenia. Nie da się jednak ukryć, że pozostali prawdopodobnie skreślili produkcję na dość wczesnym etapie, nie mogąc przyzwyczaić się do absurdalnej konwencji, jaką zaproponowali twórcy.
Czasem bywa tak, że bardzo trudno wskazać ten jeden konkretny moment, od którego serial zaczął nagle tracić na jakości. Zdarzają się przypadki, w których kiepski okazuje się cały sezon lub nagromadzenie absurdu staje się tak duże, że nie wiemy, co było tym pierwszym klockiem domina. Można tu napomknąć choćby o serialu Californication, który w pewnym momencie zaczął być po prostu... nudny. Twórcy nie mieli ciekawego pomysłu na poprowadzenie głównego bohatera, Hanka Moody'ego, a kolejne odcinki nie cieszyły się już tak dużą oglądalnością jak pierwsze sezony. Wtórne żarty na niskim poziomie, często będące efektem usilnego dążenia scenarzystów do bycia na czasie, przyczyniły się do tego, iż uznawany niegdyś za świetną i kontrowersyjną produkcję serial Californication zszedł ze sceny nie wśród braw, a raczej westchnień ulgi i komentarzy: „Nareszcie!”.
Zdarza się również i tak, że w chwilach zwątpienia scenarzyści chwytają się brzytwy i wpadają na cudowny w założeniu pomysł - wprowadźmy do fabuły zupełnie nowych bohaterów! Choć celem przedsięwzięcia jest nadanie zleżałej produkcji nieco świeżości, nie zawsze kończy się to pozytywnym skutkiem. Jak wiadomo, im więcej postaci, tym więcej zawirowań w nurcie historii, co często prowadzi do zupełnej zmiany charakteru serialu. Coś na ten temat zdają się wiedzieć między innymi widzowie House M.D., The Big Bang Theory, czy How I Met Your Mother. Im dłużej seriale trwały, tym bardziej ich twórcy zaczęli gubić się w ich konwencji, proponując nam rozwiązania coraz mniej śmieszne, co w przypadku wspomnianych sitcomów jest efektem cokolwiek niepożądanym. A tak jeszcze w nawiązaniu do sitcomu stacji CBS – ileż można odwlekać w czasie moment poznania tytułowej matki? Nic dziwnego, że widzowie stracili zainteresowanie gdzieś w tak zwanym międzyczasie, gdy poziom jakości serialu spadał, spadał i spadał...
Jak już ustaliliśmy, wśród współczesnych produkcji serialowych zdarzają się także nieco zakamuflowane przeskoki rekina. Nie można ich jednoznacznie przypisać do konkretnego momentu, ale i tak wyraźnie dzielą one serial na część lepszą i część gorszą. Ich przyczyną często bywają zmiany, których nikt z nas nie widzi, bo dochodzi do nich za kulisami, jak w przypadku serialu The Walking Dead, gdy jego showrunner Frank Darabont zakończył współpracę z AMC. Pałeczkę przejęła wówczas inna ekipa scenarzystów, jednak jej wizje niekoniecznie odpowiadały fanom serialu, na dobre zmieniając wydźwięk produkcji. Zmiany w ekipie są również standardem w przypadku innego znanego serialu, mianowicie Doctor Who, który już w przyszłym roku powróci z jedenastym sezonem. Akurat zbiega się to z debiutem nowego showrunnera, który zapowiedział już własne porządki. Ponadto szykuje się do inny wielki przełom, bo Doktor jest kobietą. Trudno powiedzieć, czy będzie to skok na trampolinie, czy przez rekina. Pożyjemy, zobaczymy.
Określenie jump the shark stało się dziś tak popularne, że często jest używane przez twórców seriali ze swoistą premedytacją. Czasem w serialach mamy nawet do czynienia z dosłownym przeskakiwaniem rekina, co miało miejsce w Arrested Development (postać grana przez Henry’ego Winklera, czyli Fonziego we własnej osobie, rzeczywiście przeskakuje zabawkowego rekina, co jest symboliczne). Innym razem zdarza się natomiast, że termin ten przywołują świadomie bohaterowie, co obserwujemy między innymi w serialu Community, gdy Abed i Troy wspominają konkretną scenę z Happy Days. No i wreszcie - historia pamięta przypadki, gdy to szczególne określenie wykorzystywano jako tytuł odcinka; scenarzyści zdecydowali się na ten krok chociażby przy Supernatural i Z Archiwum X.
Przyczyn spadku jakości seriali jest doprawdy wiele. Są to zarówno wspomniane głupotki scenariuszowe, ale także zmiany w obsadzie lub ekipie scenariuszowej, które siłą rzeczy prowadzą do mniejszych bądź większych rewolucji fabularnych. A spontaniczne określenie, wymyślone czterdzieści lat temu, w dalszym ciągu robi karierę, stając się ulubionym narzędziem w dłoni zawziętych krytyków, gotowych wychwycić każdą ryzykowną woltę. Bo czasem rzeczywiście lepiej jest pożegnać się z publicznością na zawsze niż kontynuować jazdę bez hamulca...
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe