Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera - kochać czy nienawidzić? Przestań słuchać szkodników
Kto się boi filmu Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera? Wokół nas pełno jest osób, które jeszcze przed premierą produkcji w HBO GO chcą Wam zaczadzić głowę - najwyższy czas je zdemaskować.
A więc wojna! Nadchodząca wielkimi krokami Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera jeszcze nie trafiła na platformę HBO GO, a już teraz ma szansę zostać tym filmem, który zebrał najwięcej ocen w historii przed swoją premierą. Moda ostatnich dni polega na tym, aby wyrobić sobie zdanie na temat tej produkcji. Na bazie zwiastuna, zdjęć, rozmów z internautami czy po prostu w ramach pospolitego ruszenia, w którym ten lub inny wirtualny guru obwieszcza prawdę o tym, czy Zack Snyder jest "be" czy może jednak "cacy". W świecie popkultury obracam się od dobrych kilku lat, ale takiej polaryzacji w odniesieniu do konkretnego tytułu jeszcze nie widziałem. O ile wcześniej strony sporu siedziały w okopach, o tyle z każdym kolejnym dniem da się coraz mocniej odczuć, że wokół nas w najlepsze trwa już wojna podjazdowa wszystkich ze wszystkimi. Siepacze toksycznej części fandomu są gotowi zbesztać za każde słowo, które w jakikolwiek sposób godzi w traktowanego przez nich jak boga reżysera, z kolei dawni sceptycy zaczynają zmieniać szaty i wszem wobec głosić, że film to kinowo-telewizyjny ekskrement, nawet jeśli jeszcze nie widzieli go na oczy. Czy ktoś w tak szeroko zakrojonej batalii ma rację? Cóż, znacznie ważniejsze jest, byś miał ją po prostu Ty. Zack Snyder's Justice League stanowczo zbyt często objawia się dziś deficytem zdrowego rozsądku.
Mam to ogromne szczęście, że całemu zamieszaniu wokół Snyder Cut przez bardzo długi czas przyglądałem się z boku, bez jakiegoś specjalnego, emocjonalnego zaangażowania. Gdy studio Warner Bros. dawało zielone światło na ostateczną realizację produkcji, byłem do tego faktu nastawiony sceptycznie. Posypuję głowę popiołem: nie wierzyłem, że ta mityczna wersja filmu, mająca przecież uchodzić za popkulturowy Święty Graal, w ogóle istnieje, a decyzja o jej odkopaniu jawiła mi się w pierwszej kolejności jako niebezpieczny precedens w obrębie przemysłu rozrywkowego. Później jednak, w toku kampanii promocyjnej i ukazywania się kolejnych rewelacji zza kulis Ligi Sprawiedliwości, tej przetrąconej na wielu poziomach przez decydentów do spółki z Jossem Whedonem, moje podejście ewoluowało. Patrząc z powyższej perspektywy, dziś określiłbym się mianem umiarkowanego optymisty, który zaciera rączki na potencjalną, pierwszorzędną rozrywkę, w żaden sposób nie mogąc dostrzec w nadchodzącej opowieści romantycznego wydźwięku, rzekomej legendy, o której więcej się mówi, niż po prostu ją czuje. Nie zrozumcie mnie źle: to nie tak, że teraz niczym Larry David będę przekonywał Was do pohamowania entuzjazmu. Wręcz przeciwnie; w konsekwencji popkulturowo-fanowskiej symbiozy jestem w stanie wybudzić empatię względem każdego, kto odczuwa potrzebę akcentowania traumy Snydera po śmierci córki, bojów z włodarzami studia i innych aspektów, mających wzmocnić dla jednych sentymentalny, dla drugich egzaltowany charakter Ligi Sprawiedliwości roku 2021. Nie mogę natomiast w żaden sposób pojąć, dlaczego tak wielu osobom zależy dziś na poturbowaniu tego filmu w oczach szerokiej publiki. Uważajcie na tych mędrków; dookoła nas jest ich mnóstwo.
W sieci, ze szczególnym uwzględnieniem jej polskiej części, w ostatnich dniach jak grzyby po deszczu wyrastają influencerzy (łatwo pomylić ich z pozerami), od lat bez większego powodzenia aspirujący do miana popkulturowych wyroczni, którzy za punkt honoru postawili sobie obśmianie Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera z góry na dół. Bo patos, podniosła muzyka, tanie chwyty marketingowe z ustylizowanym na Jezusa Jokerem na czele, scenariuszowa grafomania, a sam reżyser to w ogóle jakiś oderwany od rzeczywistości szaleniec. Dopóki szkodniki tej maści bawią się ze swoimi fanami we własnej piaskownicy, nie mam nic przeciwko. Sęk w tym, że w Internecie trwa nieustanny przepływ osób, swoista wariacja na temat wędrówki ludów. To właśnie dlatego niemalże pod każdym wpisem o nadchodzącej produkcji, zwłaszcza w naszych mediach społecznościowych, obserwujemy idące już w dziesiątki komentarze o tym, że Zack Snyder to największy popkulturowy zbrodniarz wszech czasów. Reżyser i jego wizja mają być głównymi odpowiedzialnymi za zagładę Kinowego Uniwersum DC i przetrącanie ratowanej przez Marvel Studios konwencji superbohaterskiej (sic!), nie mówiąc już o takich absurdach, jak wyciąganie przypadku filmowca w odniesieniu do szalonych pomysłów autorów komiksów Domu Pomysłów - rzekomo mieliby oni inspirować się właśnie pracą Snydera. Nie czuję większej potrzeby wzięcia reżysera w obronę, swego czasu już to robiłem, ale dokonywany na nim, wirtualny lincz jest zjawiskiem na tyle niebezpiecznym, że trzeba to napiętnować z pełną mocą.
Vlogerzy i inni youtuberzy w pogoni za byciem klawymi nie są w stanie zrozumieć, że w mniejszym bądź większym stopniu programują umysły młodych, często podatnych na wpływy otoczenia osób, swoimi heheszkami i żarcikami nastawiając przeciwko Snyderowi i jego produkcji na długo przed jej premierą. W rzeczywistości więc tego typu działania posiadają wspólny korzeń z tym, z czym influencerzy rzekomo walczą: postawami toksycznej części fandomu, której reprezentanci gotowi są tłuc się do krwi ostatniej w imię bezgranicznego i niekiedy bezrefleksyjnego szacunku dla reżysera. Tak, obie grupy są siebie warte, jedna działa na drugą jak lep na muchy. Nie trzeba jednak tęgiego umysłu, by zdemaskować praprzyczynę i motor napędowy tej facebookowo-youtube'owej krucjaty. Najzwyczajniej w świecie idzie tu o zbicie mierzonego liczbą polubień i subskrypcji kapitału, względnie o uzyskanie kilku dodatkowych poziomów w walce o przekonanie o własnej wyjątkowości tudzież wyrazistości. Sytuacja jawi się doprawdy kuriozalnie; jej papierkiem lakmusowym stała się postawa jednego z influencerów, który za nic w świecie nie może się przyznać, że w stosunku do Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera jest po prostu uprzedzony - gdyby to zrobił, podkopałby to, co w swoim mniemaniu uznaje za autorytet (choć ja widzę tu raczej kolokwialny "szacun" na nastolatkowej "dzielni"). Parafrazując Lecha Wałęsę: "Może i nawet czasem nie chcem, ale muszem". Jego narracja w odniesieniu do nadchodzącego filmu od wielu miesięcy przywodzi na myśl kopanie się z koniem: najpierw przedstawiał "dowody" na to, że Snyder Cut nie istnieje, później tupał nóżkami na decyzję Warner Bros. i HBO Max, a skoro i tu nie dał rady pociągnąć za sobą tłumów, zaczął obnażać patos i mrok w materiałach promocyjnych, jakby nie dostrzegając, że mniej lub bardziej rozpaczliwa ironia jest niekiedy oznaką bezsilności. Jestem prawie pewny, że po premierze jego ocena Zack Snyder's Justice League zatrzyma się co najwyżej na "średniej"; jeśli stanie się inaczej, publicznie deklaruję, że albo udam się z Wrocławia do Warszawy pieszo i przyznam mu rację, albo będę subskrybował jego kanał. Pozostawiam sobie pole manewru z racji faktu, że ludzie opierający swoją pracę na nieustannym szokowaniu potrafią być nieprzewidywalni, a już na pewno niewiarygodni.
Chciałbym Was zachęcić czy nawet serdecznie poprosić o to, abyście w odniesieniu do nadchodzącego filmu tylko i aż włączyli myślenie i nie dali sobie zaczadzić głowy słowami plotących trzy po trzy osób, dla których jesteście wyłącznie bezwiedną masą, siłą rzeczy uczestniczącą w ich nieczystych zagrywkach. Jeśli zastanawiacie się, dokąd ta sytuacja może zaprowadzić, odpowiedzi znajdziecie znacznie bliżej, niż zakładaliście. Na przeciwległym biegunie bojów o przedpremierowe stanowisko w sprawie Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera pojawia się bowiem fandom, który w przeszłości tak zaciekle walczył o to, by reżyserska wersja produkcji w końcu ujrzała światło dzienne. Po osiągnięciu celu na tym polu zmieniły się i jego kierunki, i metody działania. Owszem, wciąż mówimy tu o grupie, która zebrała pół miliona dolarów dla fundacji zajmującej się zapobieganiem samobójstwom. Z drugiej jednak strony w tym samym fandomie funkcjonują wypisz, wymaluj hejterzy, którzy reagują werbalną agresją na absolutnie każdy wpis godzący w dobre imię samego reżysera. Ci fanatycy także mają już na podorędziu przygotowaną wcześniej, maksymalną notę dla produkcji, a jeśli śmiesz mieć inne zdanie, zostaniesz staranowany. Od tego typu działań w rewelacyjnym tekście Vanity Fair o kulisach powstawania Zack Snyder's Justice League twórca się odcina; z kolei doskonale diagnozuje je psycholog kliniczna Drea Letamendi:
Polaryzacja przedpremierowych postaw i zachowań w odniesieniu do Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera postępuje do granic, a będący jej bezpośrednim następstwem konflikt zaczyna eskalować - z całą pewnością do 18 marca jeszcze przybierze on na sile. Położenie akcentu na rozładowanie napięć przypomina dziś głos wołającego na pustyni, na której prawie nikogo już nie ma, a gros osób przyłączyło się do któregoś z wzajemnie zwalczających się obozów. W toku tych działań zaczepnych umyka nam prosta prawda o tym, że dopiero 18 marca będziemy mogli zweryfikować, czy opowiedzieliśmy się po właściwej stronie sporu. Jeśli nadchodzący film pod względem jakościowym okaże się sukcesem, mit Snydera-cudotwórcy obroni się sam, bez konieczności przywoływania nadgorliwych adwokatów. Jeśli z kolei odbierzemy dzieło jako spektakularną klapę, reżyser - prawdopodobnie na zawsze - straci swą wiarygodność w oczach opinii publicznej, zostając z mniej lub bardziej liczną grupą wiernych, choć momentami zaślepionych fanów. Gdyby nie chodziło o Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera, stwierdzilibyśmy, że właśnie w tej niepewności zostaje zaklęte piękno popkultury. Idzie jednak akurat o ten, konkretny film. W związku z nim wypuszczanie gołębi pokoju i podśpiewywanie pod nosem Hallelujah, niestety, przestało mieć jakikolwiek sens. Szkoda, że począwszy od 18 marca na internetowych forach zaroi się od wirtualnych, lecz wciąż siekier, tasaków i innych noży. Wyprowadźcie mnie z błędu - tego życzę i sobie, i przede wszystkim Wam.