Przeszczep daje nowe życie. Marcin Dorociński o śmierci, transplantologii i filmie Minghun [WYWIAD]
Z Marcinem Dorocińskim spotkałem się we wrześniu 2024 roku podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni. Porozmawialiśmy o Minghunie, o życiu i o śmierci. Film już 29 listopada w kinach.
ADAM SIENNICA: W Minghun pada takie zdanie: "Na końcu nie można nie wierzyć w nic". Uważam, że to bardziej dotyczy osoby, która pozostaje na świecie i opłakuje zmarłego. Tak to odebrałem.
MARCIN DOROCIŃSKI: Jestem bardzo ciekaw, co Minghun będzie znaczył dla widzów. Ja już swoją pracę wykonałem – podobnie jak reżyser, montażysta, kompozytor. I teraz każdy widz będzie odbierał ten film po swojemu. Cieszę się, że Minghun jest dla wielu ludzi inspiracją. Pokazuje człowieka, który przeżywa stratę. Jego świat się kompletnie rozpadł i nie wie, jak sobie z tym poradzić.
W pewnym momencie jednak coś się w nim zmienia...
Gdy dowiaduje się, że teść chce pochować wnuczkę w innej tradycji, początkowo wydaje mu się to absurdalne, ale potem zaczyna rozumieć, że każdy ma prawo do swojego przeżywania żałoby. I ja tak samo myślę: jako człowiek, jako aktor i jako widz tego filmu. To jest uniwersalna opowieść. Każdy ma prawo przeżywać swoją stratę, jak chce. I nikt inny nie ma prawa narzucać żadnych reguł.
Czasem można odnieść wrażenie, że nie wiemy, jak sobie z tym radzić.
Bo w naszej kulturze nie jesteśmy na to przygotowywani. Nie wiemy, jak sobie radzić ze stratą, nie umiemy mówić o śmierci i odchodzeniu. A to trzeba przecież oswajać. Ludzie często chcą być skremowani, a wówczas można przerobić popiół na diament i umieścić go w pierścionku. Dzięki temu dzieci albo wnuki mogą mieć rodzica czy babcię bardzo blisko siebie. Każdy indywidualnie do tego podchodzi. I właśnie Minghun opowiada o tym, jak sobie radzimy, albo raczej – nie radzimy ze stratą. Obserwujemy mojego bohatera w maksymalnym cierpieniu, płaczu.
Pokazanie takich emocji jest ważne, bo ludzie wstydzą się je okazywać...
To samo tłumaczę moim dzieciom. Rozmawiamy o tym, że nie można się bać łez, że dla faceta to żadna ujma. Każdy ma prawo przeżywać swoje emocje po swojemu. Według chrześcijaństwa idziemy do lepszego świata, więc dlaczego tak cierpimy, dlaczego tak płaczemy? Dlatego Minghun dla mnie jest inspiracją do dyskusji na ten temat. Jeśli wyjdziesz z tego filmu i nie będziesz chciał rozmawiać, tylko posiedzieć i pomilczeć, to też jest fajne. W dzisiejszych czasach, w których jesteśmy przebodźcowani, czasem dobrze jest po prostu posiedzieć i pomilczeć. Dlatego na konferencji prasowej porównałem Jurka do bohatera filmu Zemeckisa – jest jak Forrest Gump siedzący na ławce. Tylko że on nic nie mówi. Forrest Gump miał potrzebę mówienia o sobie, o swoim życiu. A Jurek siedzi i płacze.
Trafne porównanie...
Ludzie, którzy się do niego dosiądą, dotkną go, obejmą czy też będą chcieli wysłuchać jego historii, przeżyją z nim coś takiego. Tak sobie myślę o widzach, którzy się dosiądą na tę metaforyczną ławeczkę. I tak też traktowałem to jako aktor. Chciałem być empatyczny wobec tej postaci. W trakcie filmu i po nim bardzo dużo się wydarzyło w moim życiu prywatnym, Janka zresztą też. To były trudne sytuacje. Myślę, że to paradoksalnie w jakiś sposób nam pomogło. Ten film jest bardzo humanistyczny i w prosty sposób opowiada o rzeczach bardzo ważnych i ostatecznych. Dzięki temu ma szansę pomagać widzom.
Znam osobę, która dzięki seansowi Minghuna zaczęła sobie radzić po śmierci bliskiego... To jest piękne, że film może pomóc.
Było bardzo wiele różnych, niesamowitych reakcji po tym filmie. Raz podeszła do mnie kobieta, która straciła kogoś bliskiego. I po prostu powiedziała: "Dziękuję za film". Oczy miała pełne łez, chciała się po prostu przytulić.
Piękna moc kina...
Niektórzy ludzie nie wiedzą, jak sobie poradzić. I chodzą do specjalistów, terapeutów, psychiatrów. Na szczęście mają świadomość, gdzie szukać pomocy. Niestety są też ludzie mniej świadomi. Jeśli Minghun może być dla nich wentylem bezpieczeństwa, jeśli coś im da, to znaczy, że zrobiliśmy coś ważnego.
Przed seansem zastanawiało mnie, czy tytułowy chiński obrządek nie odciągnie polskiego widza od tego, co jest ważne w tej historii. Czy go nie odrzuci emocjonalnie? Okazało się, że stanowi on dodatkową siłę i pozwala inaczej spojrzeć na formę pogodzenia się ze śmiercią.
To prawda. Niektóre elementy Minghuna mogą sprawiać wrażenie pozornie egzotycznych, wyrwanych z kontekstu, ale jeśli spojrzymy na nie szerzej, to zaczynamy rozumieć. Jurek nie widział innych ludzi w cierpieniu. Nie skupiał na nich swojej uwagi, jego strata przysłoniła mu oczy. Potem – jak przyjeżdża jego teść, który też przeżywa odejście wnuczki, oraz pojawia się sąsiadka, która przeżywa śmierć syna – Jurek dostrzega cierpienie innych. Pomysł, żeby pochować córkę – pół Chinkę, pół Polkę – w obrządku chińskim, wydaje mu się na początku bardzo dziwny. A potem okazuje się, że być może jemu samemu to też w jakiś sposób pomoże.
W opowieści nie są jednak obecne tylko te negatywne emocje, jak smutek, rozpacz czy żal.
To jednak jest historia o potędze miłości. Na początku na klatkę piersiową Jurka spada głaz, przez który nie może oddychać. A na koniec bierze głęboki oddech. Przeżywa oczyszczenie.
Doskonale to pokazałeś w momencie, gdy Jurek dowiaduje się o śmierci. Ta sytuacja zabiera mu powietrze. Świetna scena, która uderza emocjonalnie...
To była jedna z trudniejszych scen do zagrania, bardzo długi mastershot. Ale w tym filmie nie ma łatwych scen. Życie nas wówczas nie oszczędzało.
Bardzo mnie nurtuje ta trudna scena. Jak to robisz? Gdzie szukasz w sobie tak silnych emocji? Trudno powstrzymać wzruszenie.
Wyobraźnia i empatia są tutaj kluczowe. Tego nauczyli mnie rodzice. Grając w filmie, leczę swoje kompleksy. Na co dzień jestem chłopakiem z Kłudzienka, który mówi: "Dzień dobry", "Dziękuję" i "Przepraszam". Wiodę takie samo życie jak ty. Piję kawę, wychodzę z psem, rozmawiam z dzieciakami czy sąsiadami, jeżdżę na rowerze czy gram w ping-ponga. Nic spektakularnego. Gdy jednak przychodzę do pracy, nie ręczę za siebie! Tutaj mogę wszystko. To moja supermoc! [śmiech] Mogę sobie wyobrazić sytuację i tak skupić na tej postaci, żeby się nią stać. Pomyśleć, jak mógłby zareagować człowiek, który stracił wszystko.
Jedyna rzecz, która mi się nie podobała i dotknęła mnie osobiście, to kwestia Borysa i jego śmierci. Jest tam powiedziane, że był dializowany i umarł. Bez konkretów. Jako osoba, która jest rok po przeszczepie nerki, a wcześniej była trzy lata dializowana, dostrzegam błąd merytoryczny. I to demonizowanie dializ, które jest realnym problemem dla lekarzy... Pacjenci panicznie się ich boją.
To jest ciekawe, co mówisz, bo Janek w okresie przygotowawczym do filmu dokumentował tę kwestię.
To teoretycznie nic wielkiego, zaledwie jedno zdanie. Matka mówi o dializach co trzy dni, a naprawdę musi być ona co dwa dni. Wiem z doświadczenia, jaki problem rodzi niewłaściwe pokazywanie tego na ekranie. To jednak coś, co dotyczy mnie i osób z podobnym doświadczeniem. Zmierzając do meritum: czy według ciebie filmy powinny spełniać funkcję edukacyjną i nawet poprzez takie detale uczyć czegoś ważnego?
Jasne, filmy powinny mieć funkcję edukacyjną. Jeśli wystąpił błąd, to jest mi bardzo przykro z tego powodu – ale jak wspomniałem, Janek wszystko dokumentował – na pewno nikt tego nie zrobił celowo. Po obejrzeniu Minghun każdego coś dotyka, a ciebie akurat dotknęło to. Ważne, że możemy o tym porozmawiać.
Chcę poruszyć ten temat, ponieważ może być to ważne dla osób, które się z tym borykają. Może ich dotknąć.
Ważne jest też to, co się dzieje z naszym ciałem po śmierci. Są osoby, które świadomie godzą się na oddawanie swoich narządów. I to jest wspaniałe. Transplantologia w Polsce ma swoje długie tradycje, ale też została wystawiona na wizerunkową próbę w ostatnich latach przez działania polityków. Chciałbym, aby coraz więcej ludzi wyrażało chęć oddania organów po śmierci. Jeśli mogą żyć w innym człowieku i mogą pozwolić innej osobie na życie, to nie ma nic piękniejszego.
Może jednak ten wątek zrobi więcej dobrego, niż początkowo sądziłem.
Jeśli po naszej rozmowie i po tym filmie ktoś pomyśli sobie, że jego serce, nerka czy płuca mogą żyć w innym człowieku, to będzie to dodatkowy plus Minghuna.
To chyba ma realną szansę pomóc. W filmie jest wzmianka o nieudanym rodzinnym przeszczepie nerki. Ja miałem nerkę od zmarłej dawczyni. Minghun sprawił, że o niej pomyślałem. W nieoczekiwany sposób pozwolił mi pogodzić się z tym, że młoda dziewczyna umarła, abym ja mógł żyć. Ten film sprawił, że zadałem sobie pytanie, jak pogodzić się z tym, że ktoś odszedł, by mi dać życie?
Nie miałeś na to wpływu, ale ten ktoś miał wpływ na twoje życie. I to jest niesamowite. Pewnie lekarze traktują to mechanicznie – dostają organ i montują go jak baterię w zegarku. Ale koniec końców daje człowiekowi nowe życie. A potem otwiera się oczy i bierze głęboki oddech...
Zgadza się!
Jeżeli ta kwestia po naszym wywiadzie rozniesie się dalej i chociaż jedną osobę przekona do oddania organów, to będzie coś niezwykłego i ważnego.
Czy zauważyłeś, że gdy coś się dzieje wokół twojej osoby – pojawiają się jakieś newsy – to potrafisz zjednoczyć ludzi w pozytywnej bańce energii? Widzę komentarze w stylu: Marcin Dorociński to najlepszy aktor!
Nie wszyscy mówią, że najlepszy aktor! [śmiech] Ale tak, ta pozytywna energia zawsze jest bardziej bądź mniej obecna. Staram się być optymistycznym człowiekiem. Oczywiście mam swoje dołki, kompleksy i problemy, ale staram się z nimi walczyć. Mam wspaniałą żonę i cudowne dzieci. Staram się też otaczać ludźmi, których szanuję i których lubię. Mam wrażenie, że ta dobra energia krąży, ale bardzo dużo też daję od siebie. Jestem empatyczny – czy to w kontaktach międzyludzkich, czy ze zwierzętami. To jest jak z filmem Minghun – tyle, ile dasz innym, tyle do ciebie wróci. Jeśli poświęcisz temu filmowi czas i uwagę, on ci odda tyle, ile będziesz chciał. W życiu też w to wierzę – energia wraca.
Wierzę, że ta energia płynąca z naszej rozmowy może pomóc ludziom, którzy wahają się w kwestiach związanych z przeszczepami i oddawaniem organów.
Bardzo w to wierzę i trzymam za to kciuki.
Tym razem emocje długo cię trzymały...
Tak, długo mnie trzymały. To był wyjątkowy czas w moim życiu i w życiu Janka Matuszyńskiego. Nie wiemy, ile tu będziemy, więc fajnie, jeśli uda nam się wycisnąć z życia jak najwięcej. I to staraliśmy się zrobić przy Minghunie.
Cieszę się, że Minghun pomimo trudnego tematu pozostawia widza z nadzieją. Pozwala wyjść z seansu z pozytywnymi emocjami. Ten film pomaga.
Idźcie na ten film, nie zastanawiajcie się, bo być może on wam pomoże.
Zastanawia mnie twoja praca za granicą. Czujesz, że to cię rozwija?
Oczywiście, że mnie rozwija. Chociażby samo doświadczenie spotykania ludzi – z innych krajów, kultur, mówiących innymi językami. Do tego poznanie innych systemów pracy. Tak naprawdę na koniec dnia okazuje się, że te wielkie gwiazdy, aktorskie czy reżyserskie, są takie same jak my. Mają podobne pragnienia, tęsknoty. Chcą zrobić fajny film i dobrze w nim zagrać. Zarówno w Polsce, jak i za granicą po ujęciu idę do reżysera, patrzę mu w oczy i pytam: "Jesteś zadowolony? Jeśli tak, to ja też jestem zadowolony".
Aktorzy są elektronami przenoszącymi ładunek emocjonalny z papieru na ekran. Wspaniale, jeśli to, co chcemy zagrać, przenosi się i daje widzowi rozrywkę, oczyszczenie, radość. Ważna jest praca i rozwój. Zagraniczna praca mnie rozwija, ale wierz mi, za każdym razem jadę tam i trzęsę portkami, żeby nie przynieść wstydu sobie, krajowi, rodzinie i tak dalej. Za każdym razem się boję, ale pracuję.
Wspomniałeś, że gwiazdy to też ludzie. Pracując ze studentami dziennikarstwa, czasem zastanawiam się, jak im to wytłumaczyć i pokazać, że aktor to przede wszystkim człowiek. Jak według ciebie do nich dotrzeć?
Uwielbiam proste rozwiązania i proste komunikaty. Wyobraź sobie, że idziesz ulicą i chcesz zapytać kogoś o godzinę. Ktoś ci odpowie: "Spadaj". A ktoś inny, że umarła mu matka i poprosi o odprowadzenie do domu. Życie jest nieprzewidywalne i możesz liczyć się ze wszystkim. Tak samo jest z aktorami. Nigdy nie wiesz, na jaką bombę trafisz. Można trafić na normalnego człowieka, który jest otwarty i który chce z tobą porozmawiać. Który wie, że to jest też jego obowiązek. Możesz jednak trafić na człowieka, który w danym momencie jest trochę w słabszej formie, więc powie ci: "Słuchaj, nie zadawaj mi takich i takich pytań". Zawsze ważny jest wzajemny szacunek. Jeśli masz empatię jako dziennikarz, to wyczujesz, że czasami nie ma sensu pytać o jakiś temat. Nie ma co przeciągać struny i brnąć za głęboko.