Hobbit: Niezwykła podróż przez mękę. Te filmy zapamiętam na zawsze
Od premiery ostatniego filmu z trylogii Hobbita minęło już kilka dobrych lat. To idealny moment na prześledzenie burzliwej historii projektu. Opowiem też o tym, dlaczego te filmy są dla mnie tak ważne. Nie spodziewajcie się tylko tekstu pełnego pochwał!
Początek drugiej dekady XXI wieku był okresem, gdy moja kinowa świadomość zaczęła się budzić. W tamtym czasie miałem nadal niewiele wiosen na koncie, a moja znajomość kina była zależna od tego, co rodzina podsuwała mi pod nos. To było szczęście w nieszczęściu. Szczęście, ponieważ karmiono mnie produkcjami, które już wtedy uznawano za kultowe. Nieustannie oglądałem klasyki. Wśród nich była oczywiście trylogia Władcy Pierścieni od Petera Jacksona. To ona zaszczepiła we mnie miłość do fantasy, a przede wszystkim do świata wykreowanego przez J.R.R. Tolkiena. Od filmów się zaczęło, ale moja fascynacja przeszła na gry, a potem na książki, które czytało mi się lepiej niż szkolne lektury.
Nie zliczę, ile razy obejrzałem Władcę Pierścieni, również w wersjach rozszerzonych. Jako dziecko patrzyłem na popkulturę przez różowe okulary. Podobała mi się większość rzeczy. Z równie wielką namiętnością oglądałem na przykład trylogię Transformers od Michaela Baya. W tej chwili byłbym bardzo, ale to bardzo daleki od nazwania ich udanymi filmami (choć klapami też bym ich nie nazwał). W tamtym okresie liczyło się dla mnie jedno – fajne roboty i widowiskowa rozwałka. Czego więcej mógł chcieć nastolatek?
Hobbit – moje pierwsze wrażenia
I tu dochodzimy do roku 2012, kiedy to premierę miał Hobbit: Niezwykła podróż. Moja fascynacja światem Tolkiena była już na etapie książkowego oryginału Władcy Pierścieni, a także Hobbita, którego darzyłem wielką sympatią. Ta prosta, krótka historyjka dla dzieci, w ciekawy sposób rozwijająca mitologię świata przedstawionego, miała łapiące za serce momenty, urocze postaci i morał. Z wypiekami na twarzy oczekiwałem wizyty w kinie, ale po zakończeniu seansu poczułem coś, czego wcześniej nie doświadczyłem tak intensywnie. To był zawód. Jakby ktoś dał mi cios prosto w twarz i roztrzaskał różowe okulary. Ten film mi się nie podobał. A wcześniej mógłbym policzyć na palcach jednej ręki produkcje, które nie przypadły mi do gustu. Byłem niczym odkurzacz – wciągałem wszystko! Jednak w Hobbicie dostrzegłem pewne wady.
Wady, o których często dyskutuje się w kontekście serialu Prime, czyli Pierścieni Władzy. Tak, on też mi się podoba i niejednokrotnie go broniłem na łamach tego portalu. Zdaję sobie sprawę, że jest to niepopularna i obrazoburcza dla sporego grona opinia, ale nie uległa ona zmianie. Jestem w stanie zrozumieć zarzuty kierowane do tego serialu, naprawdę. Może poza jednym. Hobbit wcale nie jest lepszy od Pierścieni Władzy.
Kręta droga do zielonego światła
W Internecie dominują dwa podejścia, jeśli chodzi o dyskusję na temat Hobbita. Jeden z obozów bezlitośnie linczuje dzieło Petera Jacksona, porównuje je do znacznie lepszej trylogii Władcy Pierścieni i wytyka wszystkie zmiany oraz nieścisłości. Druga strona z kolei zażarcie broni reżysera i wskazuje na liczne problemy w trakcie produkcji. Ja stoję pomiędzy nimi. I prawda, moim zdaniem, leży gdzieś pośrodku. Nie da się ukryć, że zakulisowe roszady doprowadziły do tego, że wszystko było pisane w pośpiechu, na kolanie, a Peter Jackson jakimś cudem uniknął łysienia ze stresu panującego na planie. Nie można jednak w ten sposób usprawiedliwiać wszystkiego. Ale od czego się zaczęło?
Trylogia Władcy Pierścieni od Petera Jacksona była ogromnym sukcesem. Mnóstwo Oscarów na koncie, uznanie publiczności na całym świecie oraz znakomita sprzedaż biletów, której rezultatem były niemal trzy miliardy dolarów na koncie. To było oczywiste, że powstanie coś jeszcze ze świata Tolkiena. A Hobbit był idealną okazją na spieniężenie zainteresowania widowni. Pierwsze oficjalne rozmowy miały miejsce już w 2006 roku, kiedy to Metro-Goldwyn-Meyer skontaktowało się z New Line Cinema i Jacksonem, aby wspólnie stworzyć Hobbita. To właśnie MGM miało prawa do tej książki. Problem w tym, że Jackson był skonfliktowany z New Line Cinema, od którego domagał się większych pieniędzy za dochody z gier i gadżetów związanych z Drużyną Pierścienia. Były współzałożyciel, Robert Shaye, nazwał nawet Jacksona chciwym. MGM nie chciało jednak robić niczego bez Jacksona, dlatego produkcję wstrzymano do czasu uregulowania sporu między reżyserem a New Line Cinema. Do tego doszło w 2007 roku, a Jackson został ochrzczony mianem producenta wykonawczego przy nadchodzącym Hobbicie. To nie był koniec problemów.
Fakty i ciekawostki o Władcy Pierścieni
Trzy miesiące później Tolkien Estate pozwało New Line Cinema za złamanie warunków kontraktu i domagało się odszkodowania w wysokości 220 mln dolarów. Bliscy Tolkiena twierdzili, że studio zapłaciło im z góry tylko 63 tysiące dolarów, kiedy filmy w box offisie i ze sprzedaży gadżetów wygenerowały niemal 6 miliardów dochodu. Tolkien Estate domagało się 7.5% z całości. W czasie sporu do produkcji zaangażowano Guillerma del Toro, legendarnego (nawet w tamtym czasie) reżysera, który miał się zająć wszystkim, co związane z Hobbitem. Jackson, Fran Walsh oraz Philippa Boyens byli odpowiedzialni za scenariusz, a cała wizja świata, scenografii, kostiumów – to była robota del Toro.
Kulisy odejście Guillermo del Toro
W 2009 roku doszło do porozumienia pomiędzy New Line Cinema a Tolkien Estate. Produkcja mogła ruszyć, ale nie potrwało to długo. W 2010 roku MGM stało na skraju bankructwa. Oficjalnie film nie dostał nawet zielonego światła, ponieważ potrzebne było do tego zaakceptowanie budżetu. Guillermo del Toro spędził nad projektem osiemnaście miesięcy. Doglądał każdej sprawy i planował swoje kolejne dzieło. Mieszkał w Nowej Zelandii, gdzie miały być kręcone zdjęcia. W kontrakcie miał zapis, że nad tą adaptacją spędzi trzy lata i ani dnia dłużej. Zakulisowe problemy wszystko utrudniły, a cierpliwość w końcu się wyczerpała. Reżyser nie krył frustracji nawet podczas konferencji prasowych:
A ledwie dwa dni później ogłosił odejście z projektu:
Powrót króla
To wtedy pieczę nad projektem przejął Peter Jackson. Porównanie najlepiej zobrazuje, z czym przyszło mu się mierzyć. Trylogia Władcy Pierścieni była w preprodukcji przez trzy i pół roku. Na Hobbita miał – uwaga! – 21 dni. Trzy i pół roku kontra trzy tygodnie, aby jakkolwiek podporządkować wizję specyficznego i charakterystycznego reżysera do swojego wyobrażenia tego świata. To w pewien sposób wyjaśnia nadużycie efektów specjalnych. Były prostsze, tańsze i szybsze od tworzenia wszystkiego na nowo. Nie spotkało się to z uznaniem, bo narzekali nawet aktorzy. Jednym z nich był Ian McKellen (ekranowy Gandalf), który przyznał, że fatalnie wspomina pracę z taką ilością green screenu. Opowiedział o tym w rozmowie z Time Out:
Peter Jackson przyznał w tamtym okresie, że często dochodziło do absurdalnych sytuacji, gdy kręcono sceny bez planów czy storyboardów, a scenariusz pisano i poprawiano z dnia na dzień. Organizowano nawet dłuższe przerwy obiadowe dla wszystkich pracujących nad filmem, ponieważ reżyser w tym czasie musiał pomyśleć, co w ogóle zrobić w następnej kolejności.
Filmy brzydsze od orków
Wszystko to, co przedstawiłem powyżej, jest zaledwie wstępem i próbą wyjaśnienia, z czym zmagał się Peter Jackson i pozostali. Nie zrozumcie mnie źle – jak ich nie bronię. Wiem, że trylogii Hobbita można wiele zarzucić. Na przykład to, że wyglądała fatalnie.
Te filmy zestarzały się okropnie. Miejscami widać w nich rękę Petera Jacksona, ale nie da się ukryć, że są to produkcje po brzegi naładowane efektami specjalnymi, w dodatku nie najwyższej jakości. Władca Pierścieni przetrwał próbę czasu dzięki oszczędnemu korzystaniu z efektów komputerowych. Przygotowania opłaciły się, bo Śródziemie wyglądało realistycznie i ciekawie. Hobbit (a szczególnie druga i trzecia część) momentami przypominał grę komputerową. Fikołki Legolasa trącały sztucznością, a niektóre pomysły były po prostu absurdalne – jak na przykład przeczenie prawom fizyki i wbieganie po walącym się moście kostka po kostce. Orkowie byli okropni. Nie mieli w sobie nic z przerażających bestii z Władcy Pierścieni, na które bało się spojrzeć. Azog poruszał się jak żółw w smole z doczepionym do ogonka ciężarkiem. Nawet lokacje okraszono komputerowymi dodatkami, przez co sprawiały wrażenie mniej realistycznych. To wszystko jednak jestem w stanie wybaczyć, zważywszy na okoliczności towarzyszące produkcji. To nie była to wina Jacksona, że skończyło się w ten sposób. Co więcej – uważam, że z czasem i środkami, które dostał, zrobił kawał dobrej roboty. Te filmy mogły być o wiele, wiele gorsze. Ale to nie oznacza, że są dobre.
Hobbit to zła adaptacja. Dlaczego?
Pierścienie Władzy są krytykowane za to, że bardzo luźno podchodzą do kanonu stworzonego przez Tolkiena. Jest on tylko tłem dla pomysłów scenarzystów. Rozumiem, z czego wynika to oburzenie. Przypominam, że towarzyszyło ono również chwalonej wszem wobec pierwszej trylogii Jacksona. Nie rozumiem za to jednego – jak można tak mocno krytykować Pierścienie Władzy, jednocześnie zapominając o tym, jak fatalną i karykaturalną adaptacją był Hobbit? Apeluję o pewną konsekwencję w internetowej krytyce. Hobbit był złą adaptacją. Po prostu. Na tapet wzięto książkę dla dzieci, która – choć nie bała się trudnych i dorosłych motywów – nie siłowała się na krwawe podejście, proponowane przez Jacksona. Nowa wizja zbliżała całe doświadczenie do Władcy Pierścieni, z którym nie powinna mieć nic wspólnego poza światem i paroma postaciami. Paroma. Ale nie wszystkimi. O tym za moment.
O ile w przypadku Władcy Pierścieni wiele wycięto z książkowego pierwowzoru, to Hobbit był na drugim końcu spektrum. Pokrótce przedstawię kilka problemów, które mam z niektórymi decyzjami podjętymi przez Jacksona i spółkę.
Pomysł trylogii
Ktokolwiek wpadł na pomysł podzielenia książki dla dzieci, która nie przekracza nawet dwustu stron, na trzy, trwające ponad dwie godziny filmy, powinien zostać zamknięty w Mordorze. Tak, Guillermo del Toro również nie zamierzał umieścić całej historii w jednej produkcji, ponieważ miał plan na dwie. To jednak jestem w stanie zrozumieć. Ba! Adaptacja skorzystałaby na tym, bo twórca miałby pole do popisu w kwestii charakterystyki bohaterów. Problem w tym, że Jackson nie był tym zainteresowany. Zamiast tego napchano tam tyle niepotrzebnych wątków, postaci i odniesień do Władcy Pierścieni, że odwracało to uwagę od najważniejszego – Bilbo, Thorina i ich wesołej kompanii.
Legolas
Nie rozumiem powrotu tej postaci. To tani fanserwis i próba przyciągnięcia fanów kinowego Władcy Pierścieni przed wielki ekran. Ta postać nie wniosła kompletnie nic. Była nieobecna w trakcie książkowym wydarzeń. To nawet nie był ten sam, ukochany Legolas, którego poznaliśmy w poprzednich filmach. Twórca wykreował jakąś dziwną i mroczną wersję. Brakowało, żeby zaczął charczeć jak Christian Bale w trylogii Mrocznego Rycerza.
Tauriel
To kolejny nietrafiony pomysł. Aktorka robiła, co mogła, ale ostatecznie ta postać nie była w ogóle ciekawa. Wprowadzony na siłę wątek romantyczny z krasnoludem też nie pomógł. Pożerował czas ekranowy, a chemii było tyle, co łyżek w domu Bilbo Bagginsa. Niewiele. Nie wzbudził żadnych emocji, nie prowadził do niczego ciekawego. Był obojętny.
Radagast
Przedstawienie Radagasta jako dziwnego, absurdalnego i karykaturalnego gościa z ptasim gniazdem i odchodami we włosach było... złym wyborem. Rozumiem chęć odróżnienia go od Gandalfa, ale ta postać w książkach była kompletnie inna od tego, co zaproponował Jackson. W jego trylogii stanowił on tylko comic-relief.
Sauron
Wątek z powrotem Saurona i walką z nim w Dol-Guldur to również marny pokaz żerowania na nostalgii fanów i próba stworzenia pomostu pomiędzy trylogiami. Problem w tym, że mało kto przed zabraniem się do corocznej powtórki Władcy Pierścieni włącza sobie Hobbita. Jackson tak bardzo skupił się na nawiązywaniu do znacznie lepszego dzieła swojego autorstwa, że zapomniał o budowaniu tego aktualnego. I w ten sposób przejdę do największego moim zdaniem grzechu trylogii Hobbita.
Największy grzech Hobbita
Nie obchodził mnie nikt poza Bilbo, Thorinem i Gandalfem. Jackson przywrócił Legolasa, wprowadził wymyśloną przez siebie Tauriel oraz inne postaci będące comic-reliefami (na przykład marną podróbę Gadziego Języka, której imienia nawet nie pamiętam), a wszystko to kosztem kompanii krasnoludów. Pomysł na stworzenie aż trzech filmów nadal uważam za przesadzony, ale skoro już się na to zdecydowano, to punkt nacisku powinien spoczywać na najważniejszych postaciach – krasnoludach. Te może nie zostały przez Tolkiena bardzo pogłębione psychologiczne (w końcu to bajka dla dzieci), ale dało się je odróżnić. Z kolei w filmach Jacksona jest to praktycznie niemożliwe. Jest Thorin, dwóch młodszych przystojniaków, poczciwy Balin i Bombur przy kości. Reszta to mieszanina postaci, które niewiele wnoszą, mało się odzywają i nie mają realnego wpływu na fabułę. Ktoś jest w stanie wymienić wszystkie imiona krasnoludów w kompanii Thorina? Trudno jest się przejmować losami postaci, które stanowią tło. To pozostawiło we mnie największy niedosyt, ponieważ Jackson potrafił zbudować ciekawe postaci w poprzedniej trylogii, nawet jeśli różniły się od oryginału. Każdy był inny, każdy był jakiś. Gburowaty, ale dowcipny Gimli. Honorowy, mężny Aragorn. Wątpliwy moralnie, ale próbujący podążać za głosem serca Boromir. Nawet Merry i Pippin, którzy w zamyśle byli comic-refliefami znacznie się od siebie różnili i mieli kompletnie inne cechy charakteru, marzenia.
Najlepsze postacie z Władcy Pierścieni
Czy nienawidzę Hobbita?
Wszystko to, co napisałem, nie oznacza, że uważam trylogię Hobbita za złą. To fatalne adaptacje, ale to coś kompletnie innego. Wspominam o nich, bo był to mój pierwszy, świadomy kinowy zawód, który zapamiętam już na zawsze. Pisanie tego wszystkiego boli podwójnie, ponieważ w tych filmach widać pasję do świata Tolkiena, pomysł, zaangażowanie. Aktorsko każdy daje z siebie wszystko. Martin Freeman to fantastyczny Bilbo Baggins. Nie jestem w stanie go sobie wyobrazić inaczej podczas kolejnych lektur Hobbita, a nie mam tak z innymi postaciami. Idealnie pasował do roli zahukanego, niepewnego siebie, ale zdeterminowanego i powoli mężniejącego hobbita. Ian McKellen w roli Gandalfa to klasa sama w sobie. To stary, dobry czarodziej – ten sam co dawniej. Nie stracił nic ze swojego uroku i charyzmy. Thorin również mi się podobał. To dlatego tak bardzo jest mi szkoda, że pozostałe postaci potraktowano po macoszemu. Aktorzy nie zostali źle obsadzeni, charakteryzacja też była niczego sobie. Zawiódł scenariusz i brak pomysłu. Z jednej strony w książce też nie byli szczególnie wyjątkowi, ale z drugiej – skoro rozbito to na trzy filmy, to prosiło się o coś więcej.
Jestem wprost przekonany, że gdyby Peter Jackson miał więcej czasu, to dziś o Hobbicie mówiłoby się inaczej. Nie mam pewności, czy reżyser powtórzyłby swój pierwszy sukces, ale na pewno dałby nam znacznie lepsze produkcje – o koherentnej i spójnej wizji, czego najbardziej im brakowało. Jacksonowi nie można odmówić pasji i rozumienia świata Tolkiena, ale wszystkie zakulisowe okoliczności nie pozwoliły mu na stworzenie tak dobrych filmów. To i tak cud, że Hobbity da się oglądać bez krzywienia i ziewania co parę minut (choć pokusa jest!)
To seria, która jako pierwsza wlała rozczarowanie do serca zapalonego czytelnika Tolkiena i młodego pseudoznawcy kina. Nie mogę tego zignorować, choć nie jestem w stanie gniewać się na Jacksona. Cytując Tolkiena i mając w pamięci to, że Władca Pierścieni ma niedługo powrócić na wielki, kinowy ekran za sprawą nowych, aktorskich filmów, życzę sobie, aby Peter Jackson dostał szansę na oczyszczenie swojego imienia:
Źródło: nzherald.co.nz