Marcin Zarzeczny zagrał u boku Michaela Fassbendera. Polski aktor zdradził nam kulisy [WYWIAD]
Serial Agencja już 10 lutego na SkyShowtime. W trzech odcinkach obok Michaela Fassbendera, Richarda Gere'a i Jeffreya Wrighta pojawia się polski aktor – Marcin Zarzeczny. Spotkaliśmy się, by pomówić o tym doświadczeniu.
ADAM SIENNICA: Na pewno wiesz, czym jest bucket list. To lista rzeczy, które chcesz zrobić w życiu. Zastanawia mnie, czy na twojej znalazł się punkt "wydrzeć się na Richarda Gere'a"?
MARCIN ZARZECZNY: [śmiech] Wspaniałe pytanie! Nie miałem takiego marzenia, ale na pewno miałem pragnienie, by sobie nawrzeszczeć! [śmiech]
Wiele opowiadasz o swoim doświadczeniu z planu Agencji. Mnie ciekawi, jaka była twoja pierwsza myśl, gdy postawiłeś pierwszy krok na planie i miałeś świadomość, że będą na ciebie patrzeć hollywoodzkie gwiazdy.
To była mieszanka różnych uczuć. Z jednej strony był jakiś rodzaj strachu z powodu spotkania z tymi wielkimi nazwiskami. Zastanawiałem się, czy ja umiem na tyle, by w ogóle być w tej ekipie. Z drugiej strony było bardzo mocne nastawienie na pracę. Świadomość, że przyjechałem tutaj do roboty.
Od czego się zaczęło?
Zaczęliśmy od tygodnia prób. Przez cztery pierwsze dni, od poniedziałku do czwartku, mieliśmy próby kaskaderskie, a w piątek spotkanie z większością ekipy, na którym czytaliśmy scenariusze do dwóch odcinków. Powiem ci, że do prób kaskaderskich podszedłem na sto procent. Byłem nastawiony na pracę i chciałem wykorzystać każdy moment, aby jak najlepiej zbudować rolę.
Jakie były reakcje osób, z którymi pracowałeś? Czułeś, że byli pod wrażeniem?
Tak, tak było. Fajnie jest wywoływać dobre reakcje. W czwartym dniu prób kaskaderzy wysłali nagrania do reżysera. Potem przyszedł asystent reżysera i powiedział: "Joe jest super zadowolony".
Ciekawi mnie, czy reżyser brał udział w pracy nad scenami z kaskaderami? Miał jakieś uwagi?
Joe przychodził od czasu do czasu i patrzył sobie, na jakim etapie jesteśmy. Współpracował też z koordynatorem kaskaderów. Dawał uwagi, np. że coś nie wygląda dobrze i powinno być zrobione inaczej, bo jest za mało efektowne. Pracował też z nami aktorsko. Tydzień przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy okres prób.
Praca z takim reżyserem musi być ciekawym doświadczeniem. W końcu Joe Wright reżyserował Gary'ego Oldmana w Czasie mroku. A teraz reżyseruje ciebie. Czułeś jakąś presję?
Tak naprawdę spotkałem Joe już na castingu. To on sprawdzał mnie na przesłuchaniu, więc wtedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Najpierw na Zoomie, ponieważ nie mogłem polecieć na casting do Londynu. Wiem, że nie byłem na to gotowy, bo dopiero co wróciłem z zagranicy. Nie poszło ani dobrze, ani źle. Poczułem jednak, że między mną a Joe jest jakaś chemia. Wiedziałem, że chce mnie do tej roli. Gdy parę dni później poleciałem do Londynu, pogadałem sobie z Joe między innymi na tematy polityczne. Myślę, że to był jego sposób na to, by mnie poznać. Potem popracowaliśmy nad scenami. Praca z nim była świetna. Jest wspierającym reżyserem, otwartym, empatycznym. Takim trochę radosnym dzieckiem w pracy.
Miał całkowitą świadomość, ile włożyłeś w to pracy. To też jest ważne, prawda?
To było bardzo docenione! Przez niego i inne osoby. Po nagrywaniu tych scen dużo się mówiło o mojej pracy. Nawet od panów kierowców usłyszałem, że poszło mi świetnie. To było bardzo miłe.
Musiałeś pozostawić po sobie dobre wrażenie.
Świetnie nam się pracowało. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie.
Wiem, że wszyscy cię pytają o Michaela Fassbendera czy Richarda Gere'a, ale mnie ciekawi twoje spotkanie z Jeffreyem Wrightem. Miałeś okazję z nim pomówić?
Rozmawialiśmy przez chwilę. Michael zorganizował imprezę dla ekipy i tam właśnie spotkałem Jeffreya. To było po nakręceniu scen przesłuchania. Jeffrey powiedział, że sceny wyszły super. Mówił, że świetnie zagrałem i wykonałem dobrą robotę. Wydaje się bardzo fajnym człowiekiem i żałuję, że nie miałem okazji porozmawiać z nim dłużej. Gdybym teraz mógł cofnąć się w czasie, to zostałbym jeszcze chwilę na tym tarasie. Jeszcze bym sobie trochę z nim porozmawiał, bo bardzo dobrze czułem się w jego towarzystwie.
Z kim z ekipy miałeś najczęściej kontakt?
Z moim nauczycielem języka rosyjskiego, z panem Fabienem [Enjalricem przyp. red.]. To też ciekawa historia. Francuz mieszkający w Londynie uczył Polaka języka rosyjskiego. [śmiech] Fabien jest bardzo ciekawym człowiekiem. Był coachem językowym przy Diunie 2. To wspaniałe, że na planie był człowiek, który uczył aktorów języka stworzonego specjalnie na potrzeby filmu. To jakiś kosmos! [śmiech]
No to teraz powinien cię polecić do Diuny 3!
Jestem otwarty! [śmiech]
Trochę minęło czasu od pracy na planie. Czego się na nim nauczyłeś? Tak wewnętrznie i aktorsko?
Nauczyłem się tego, że autorytety jednocześnie istnieją i nie istnieją. To znaczy, że za każdym autorytetem stoi człowiek i jego historia. Nawet za takim wielkim Richardem Gere'em, który od razu przywodzi na myśl Pretty Woman, a to tylko część jego pracy. Jest to dla mnie ważna lekcja. Nawet gdy myślę o pracy z Joe Wrightem, który przecież wyreżyserował Dumę i uprzedzenie. Za tym wszystkim stoją po prostu ludzie.
Wczoraj dokonałem też fajnego odkrycia. Ludzie często mnie pytają: "Czy cieszysz się ze swoich pięciu minut?". Nie umiałem do końca nazwać tego, czym jest to "pięć minut". Wczoraj miałem sesję z moją nauczycielką, która pomogła mi sobie to uświadomić. Pięć minut to nie jest to, co się dzieje teraz. To są "jakości tworzenia". Od półtora roku dużo gram i mogę powiedzieć, że od tego czasu jestem w tych swoich pięciu minutach. Moje pięć minut trwa od ponad roku. Przychodzą z tym nowe lekcje i wnioski. To, że sobie uświadomiłem ten fakt wczoraj, otworzył mnie na to, by się cieszyć tym, co jest. Teraz – gdy wiem, że są to jakości twórcze, a ja ciągle coś tworzę – stwierdziłem, że mogę sobie przybić piątkę. Wewnętrznie się uspokoić i popatrzeć na to wszystko z uznaniem.
W Agencji nie masz bardzo dużo czasu ekranowego w tych trzech odcinkach, ale zapadasz w pamięć, wyróżniasz się na tle hollywoodzkich gwiazd. Wydaje się, że wykorzystujesz każdą sekundę. Może dzięki temu znajdziesz się na radarze reżyserów castingów innych amerykańskich produkcji. Sądzisz, że to tak działa?
Bardzo bym tego chciał. Mam w sobie dużo miłości do takich przygód: jedźmy na drugi koniec świata i róbmy rzeczy. [śmiech] Wiem, że takie sytuacje są możliwe. Poznałem Vicky, która zajmowała się make-upem w tej produkcji. Opowiedziała mi historię, jak pojechała na parę miesięcy do Tajlandii. Dowiedziała się, że kręcą tam kolejny sezon Białego Lotosu. Odezwała się do nich i dostała robotę. To nie musi być wcale takie nieosiągalne. Jestem otwarty i chcę robić rzeczy.