Wielka cisza - życie zakonników i medytacja na ekranie
Banałem jest stwierdzić, że obecnie chwila wytchnienia jest bezcenna. Wielu sięga wtedy po film lub serial, bo oferują ucieczkę od rzeczywistości. Nie musi to być jedynie odmóżdżanie, ale też coś, co ukoi nerwy, pchnie w duchową stronę i zapozna z wielką, wewnętrzną ciszą.
Ile to już razy chciało się wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady… Liczne fantazje dotyczące nomadzkiego życia częstokroć gościły w moich myślach, kiedy miałem już dość szarej rzeczywistości. Z przeróżnych praktycznych i zdroworozsądkowych względów zupełna izolacja nie była możliwa, ale wtedy pojawiały się alternatywne drogi ucieczki, jak chociażby wspomniana – filmowa. A na niej, jak wielka, mityczna góra Meru, wciąż wyłaniał się przepełniony kontemplacją, blisko trzygodzinny obraz rodem z francuskiego zakonu – Wielka cisza.
Pomysł udokumentowania codziennego życia zakonników zrodził się w głowie reżysera Philipa Gröninga aż szesnaście lat przed jego realizacją. Wytrwały twórca musiał długo czekać na zgodę na realizację ze względu na charakterystykę tego przedsięwzięcia. Gröning wybrał bowiem położony wysoko w Alpach zakon kartuzów (Wielka Kartuzja), który słynie z niezwykle rygorystycznych reguł. Mnisi kartuscy przez całe życie zachowują post od pokarmów mięsnych, a w każdy piątek, jak również w wigilię uroczystych świąt, poszczą o chlebie i wodzie. Skupiają się na modłach i kontemplacji w swoich celach, zachowując całkowitą izolację od świata; nie korzystają z internetu, radia czy telewizji. W celu wyrobienia silnej woli oraz zachowania dyscypliny ciała i ducha, wykonują prace fizyczne, a także wstają o bardzo wczesnych porach i udają się na wspólne msze. Mnisi nie rozmawiają ze sobą, zachowując całkowite milczenie – odstępstwem jest jeden dzień w tygodniu, kiedy wychodzą na wspólny spacer. Nic zatem dziwnego, że pojawienie się elementu obcego w postaci reżysera z kamerą było traktowane z głęboką rezerwą. Wpływ na finalne powodzenie tej idei miała jednak nie tylko wytrwałość Gröninga, ale przede wszystkim jego przyjaźń z ówczesnym przeorem klasztoru oraz spędzenie kilku miesięcy w zakonie, w celu oswojenia mnichów ze swoją obecnością. Jak możemy dowiedzieć się ze zwiastuna, samo nagrywanie materiału zajęło rok, a postprodukcja kolejne dwa. Łącznie, od pojawienia się pomysłu do jego realizacji, minęło dwadzieścia jeden lat!
Warto było jednak czekać, bo Gröning z nadanej szansy zrobił wspaniały użytek. Dostaliśmy dzieło ubogie w środki wyrazu, ale za to niezwykle bogate w treści. Niemiecki reżyser podszedł do wszystkiego w bardzo klasyczny, dziennikarski sposób – ukazał nagą rzeczywistość, bez narzucania własnej narracji. Obserwujemy zatem mnichów w ich codziennym życiu, podczas spaceru, modlitwy, lektury czy pracy, a jedynym komentarzem jest pokazująca się co jakiś czas na ekranie tablica z cytatem z Biblii. Usłyszeć możemy tylko kilka dialogów, zaś muzykę stanowią wyłącznie śpiewy psalmiczne z liturgii.
Długie, niespieszne ujęcia pozwalają nam zaznać atmosfery klasztoru i wczuć się w samo zakonne życie. Daje to poczucie immersyjności, co jest największą zaletą filmu. Oglądając go w odpowiednim skupieniu, niejako sami stajemy się jednym ze współbraci, który oddaje się lekturze czy modlitwie. Jest to swego rodzaju doświadczenie zen, kiedy znika rozdzielenie na podmiot i przedmiot. Oczywiście ktoś może stwierdzić, że to przesada; przecież to tylko zwykły, na dodatek przydługi film, w którym nie ma żadnej akcji. Po co więc dorabiać filozofię? Jednak to nie żadna filozofia, a przeżycie wewnętrzne. Dla jednej osoby będzie subtelne, dla innej dotkliwe, jeszcze jedna się z kolei zirytuje… ale nadal coś przeżyje! Podchodząc z odpowiednim nastawieniem, możemy spodziewać się relaksującej, długiej medytacji.
Podczas seansu przyszło mi do głowy promowane przez Tomasza Raczka pojęcie filmoterapii. Według znanego krytyka każdy film potrafi być przyczynkiem, by coś w nas poruszyć, wyzwolić schowane zadry i zmusić do refleksji. Dla mnie jednak to pojęcie w kontekście Wielkiej Ciszy znalazło zastosowanie bezpośrednie – obraz ten nie jest o kontemplacji, o zakonie, o ciszy, on jest kontemplacją, jest zakonem, jest ciszą. Podobne odczucia miał Raczek, mówiąc o nich w jednym z wywiadów:
Dokument przedstawia różne odcienie klasztornego życia, choć jak można się domyślać, są one bardzo subtelne. Poznajemy rytuały mnichów, jednak niewiele można powiedzieć o samych postaciach. Nie wiemy, jak mają na imię, ile mają lat, jaką drogę przebyli, co ich skłoniło do wstąpienia do zakonu. Gröning jednak stosuje inny, zdecydowanie bardziej odpowiedni zabieg. Skłonił on bowiem mnichów, by każdy z nich przez kilkadziesiąt sekund patrzył wprost w obiektyw kamery. Na twarzach niektórych maluje się niezwykła łagodność, wskazująca, że pogodzili się ze wszystkim i znaleźli coś więcej; inni sprawiają wrażenie zmęczonych trudną, duchową drogą. Widać dość smutne czy zacięte spojrzenia; czasem nie sposób nie zauważyć również fizycznego niedomagania. Nie wiadomo, w jakim stopniu nasze przeczucia są zgodne z prawdą, ale i tak daje to widzowi dużo lepszy wgląd we współbraci, niż gdybyśmy otrzymali suche informacje rodem z dowodów osobistych. Dzięki zabiegowi Gröninga możemy przeniknąć ich całe człowieczeństwo, prawdziwą istotę.
I choć może się wydawać, że mnisi temperament jest poskromiony surową dyscypliną, to możemy doznać niemałego szoku, kiedy bracia mają dzień wolny. Wszyscy udają się na spacer i poza murami zakonu zaczynają żywo dyskutować. Ci młodsi, jeszcze nieco sprawniejsi, wspinają się na górkę i zaczynają z niej zjeżdżać, próbując utrzymać równowagę, śmiejąc się przy tym wniebogłosy. Możemy się przekonać, że to tacy sami ludzie jak my, pełni radości i trosk, którzy jednak wybrali dość ekstremalny sposób życia.
Życie w klasztorze jest pełne rutyny, a czas upływa w nim zupełnie inaczej. I tak jak w Czarodziejskiej Górze, uwięziony w położonym wysoko w górach sanatorium Hans Castorp, nie wiedział, ile tak naprawdę czasu upłynęło tam w dole, w zwykłym świecie, tak samo mnisi mogą poczuć się zdezorientowani, a my wraz z nimi. Z odsieczą dla widzów przychodzi jednak ukazywanie zmieniających się pór roku, kiedy Gröning raczy nas pięknymi ujęciami z oddali na klasztor i okalające go góry. W samych murach zakonu niewiele bowiem się zmienia, a prawdziwa ewolucja następuje tylko w życiu wewnętrznym mnichów, do którego nie mamy przecież żadnego dostępu.
Film wieńczy wypowiedź mnicha, która jest jedyną skierowaną bezpośrednio do widza. Niewidomy, podstarzały zakonnik jak prawdziwy mistyk opowiada w krótkich zdaniach o Bogu, wierze i sensie życia. W pełnej pokorze zdobywa się na wyznanie, że jest wdzięczny Bogu za swoją ślepotę – dzięki niej może bowiem bardziej skupić się na tym, co niematerialne. Receptą na szczęście jest według niego podporządkowanie się woli miłosiernego Boga, gdyż wszystko, co się nam przydarza, dzieje się dla dobra naszej duszy. Być może podczas seansu Wielkiej Ciszy przeniknie nas cząstka tej mądrości i zasadzi ziarno prawdziwego spokoju.