Pies żre psa, czyli pitbull kontra pitbull
Rzadko kiedy zdarza się taka sytuacja, że dwaj reżyserzy ewidentnie idą na noże, choćby nawet i mimowolnie. Rzecz jasna jedynie, że tak powiem, korespondencyjnie, bo rzeczona bitka odbywa się za pośrednictwem kina, a nie wyszarpanej gdzieś zza pazuchy sprężynówki.
Ostatecznie zwycięzcę namaszczą nie krytycy, a box-office, tak przecież często utożsamiany z kolektywnym gustem publiczności, która przecież głosuje nogami. A rozpoczęty już pojedynek będzie Władysławowi Pasikowskiemu wygrać niezwykle trudno, bo poprzednie filmy z serii Pitbull, te, ma się rozumieć, nakręcone ostatnimi laty, były hitami frekwencyjnymi o bezprecedensowej skali. Hulające od jakiegoś czasu na ekranach Kobiety mafii – czyli nic innego, jak duchowe przedłużenie rzeczonej serii – również przyniosły komu trzeba grube miliony. Kwestia tylko, czy przeciętnego miłośnika psiej mark, utożsamiającego ją z Patrykiem Vegą i skupioną wokół reżysera, wierną mu niczym Gwardia Szwajcarska aktorską świtą, przyciągnie sam tytuł. Odpowiedź leży zapewne gdzieś pośrodku. Moje osobiste domysły zostaną zweryfikowane już za parę dni, zaraz po niedzieli, kiedy spłyną pierwsze wyniki i otrzymam przy porannej kawie komunikat prasowy od dystrybutora. Przyznam, że jestem go niezmiernie ciekawy, bo, zakładając, że Władysław Pasikowski odniesie sukces porównywalny do tego, który odniosły Nowe porządki i Niebezpieczne kobiety, byłaby to, oczywiście pośrednio, maleńka ryska na image Vegi jako giganta polskiego kina, gdyż sama marka Pitbulla okazałaby się silniejsza niż jego osoba. Z drugiej strony, czyli przy chłodnym przyjęciu Ostatniego psa, umocniłoby to pozycję pana Patryka jako człowieka posiadającego u nas monopol na tak zwane „mocne kino sensacyjne”. Ale to i tak kwestia dla niego drugorzędna, bo cokolwiek się stanie, i tak dalej będzie łoił, przynajmniej przez jakiś czas, przebój za przebojem, co udowodniły już zresztą jego ostatnie filmy nieposługujące się, jak się wydawało obligatoryjnym, szyldem Pitbulla. Tymczasem Pasikowski jawi się w tym rozdaniu jako stary wyga, który albo może nauczyć moresu impostora, albo uznać pierwszeństwo młodszego kolegi po fachu.
Rzecz jasna opisywana sytuacja jest odpowiednio zmitologizowana, lecz chyba nie sposób nie myśleć o premierze Ostatniego psa bez odniesienia do Vegi, którego kino dokonało swoistej transgresji i wykroczyło dalece poza rzeczony box-office, stając się społecznym fenomenem. Bo okazało się, że takiego czegoś u nas brakło, nikt przypadkowo nie idzie pod rząd na trzy czy cztery filmy, aby upajać się realizatorską mizerią. Pojawiły się często nasycone pretensjonalnym elityzmem diagnozy rzekomo tłumaczące, dlaczego akurat w tym smutnym kraju żre takie kino, a nie inne, lecz liczy się tak naprawdę to, że żre. Gdyż, czegokolwiek by nie mówić o tych, no cóż, niekiedy boleśnie nieudolnych formalnie, zbudowanych na potwornych kliszach i dowcipach z brodą filmach, Vedze udało się sięgnąć do trzewi milionów widzów i zatargać. Tak jak niegdyś Pasikowskiemu, który kręcił Psy, rzecz przerabiającą zgodnie z prawidłami kina gatunkowego lęki drążące polskie społeczeństwo pierwszych lat transformacji ustrojowej. Nie ma chyba co strzępić języka na wyłuszczanie, że dobiegający sześćdziesiątki reżyser to filmowiec z zupełnie innej ligi niż Vega, bo kto jest nieprzekonany, tego nie przekonam, zresztą będę trzymał się tego, o czym mówiłem – o wyniku tego starcia zadecyduje nie poziom reżyserskiej biegłości czy giętkość scenopisarskiej frazy, ale box-office. Ten rządzi się zaś swoimi prawami. Owszem, niezbadanymi.
Vega odrodził się jak feniks z popiołów, kiedy wydawało się, że koncertowo przegrał dobrze zapowiadającą się karierę. Na jego oryginalnego Pitbulla zawsze reagowałem cokolwiek letnio, ale nie sposób odmówić temu filmowi, że faktycznie jest filmem nakręconym zgodnie z wymogami sztuki, angażującym i generującym zainteresowanie na tyle duże, że na nowe Nowe porządki zeszły się tłumy. Dalej zaliczył miał serię takich potknięć, że szorował zębami o ziemię i niejeden postawił na nim krzyżyk. A potem poszło; to już historia, którą zna każdy. Pasikowski z kolei nie zrobił filmu od czterech lat (w tym czasie Vega machnął cztery), lecz jego Jack Strong, tak jak Psy nanoszący formułę kina sensacyjnego na określony kontekst historyczny i korzystający z owych implikacji politycznych i społecznych, udowadniał, że nie stracił kontaktu z gatunkiem. I chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się, że jego Pitbull nie okaże się filmem lepszym niż owe cztery Vegi razem wzięte, ale jednak Pasikowski przychodzi na teren już zagarnięty, który spróbuje odzyskać. Powtórzę, że nie jestem pewien, na ile publika Pitbulla oddana jest twórcy serii, ale z chęcią się o tym przekonam, bo to rzecz niebywale interesująca, reakcje ma zmianę struktury również. Jestem ciekawy, czy Despero i Metyl pobiją Stracha i Majamiego, bo, po trosze tak jak i Pasikowski, są niejako ludźmi z minionej epoki. Tamci dwaj mają status popkulturowych maskotek.
Patryk Vega udowodnił już, że Pitbull nie jest mu potrzebny i doskonale sobie radzi, a kolejne filmy kręci, jakby odpalał jednego szluga od drugiego. Pasikowskiemu za to nie wystarczy nakręcić porządnej sensacji, mierzy się ze stworzoną naprędce legendą współczesnego polskiego kina. I nie ma znaczenia, czy ma się Pitbulle za szmirę, czy za ósmy cud świata, bo żadna marka nie ma dzisiaj takiej pozycji na naszych ekranach. Czy Pasikowski będzie jej grabarzem? Paradoksalnie, choć nie mam żadnych wątpliwości, że Ostatni pies okaże się najlepszą odsłoną serii, może tak się stać.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe