Netflix kontra świat
12 marca 2018 roku to ważna data. Właśnie wtedy premierę będzie mieć nowy film Alexa Garlanda, Anihilacja. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w kinach obejrzeć będą mogli go tylko widzowie w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Chinach. Reszta świata zobaczy go w serwisie Netflix. To ledwie początek, bo rosnąca aktywność Netflixa może spowodować prawdziwą rewolucję. Czy kino przetrwa starcie z serwisami streamingowymi? A nawet jeśli, to w jakim kształcie się ostanie?
Początkowo nic nie wskazywało, że Netflix może stanowić zagrożenie dla telewizji czy kina. Założona w 1997 roku firma zajmowała się wypożyczaniem płyt DVD za pośrednictwem poczty. Dopiero po dziesięciu latach istnienia rozpoczęła intensywny i szybki rozwój usług streamingowych. I choć obecnie serwis kojarzy się przede wszystkim ze znakomitymi serialami – wystarczy wspomnieć House of Cards, Orange Is the New Black czy Narcos – to coraz częściej zajmuje się także produkcją filmów fabularnych.
Zaczęło się niepozornie – od kilku, nieszczególnie zresztą reklamowanych, produkcji. Przełom nastąpił niedawno, kiedy Okja Joon-ho Bonga zakwalifikowała się w 2017 roku do konkursu głównego podczas festiwalu w Cannes. Niedługo potem widzowie mogli zapoznać się z kilkoma kolejnymi, mocno zróżnicowanymi filmami: od War Machine z Bradem Pittem w obsadzie, pokazującej prawdziwą historię generała Stanleya McChrystala dowodzącego armią USA w Afganistanie, przez To the Bone, w którym Lily Collins wcieliła się w anorektyczkę, którą kiedyś zresztą sama była, aż po The Polka King – przygody Jana Lewana, cwaniaka polskiego pochodzenia, który stworzył w Stanach ogromną piramidę finansową (scenariusz również został stworzony na podstawie prawdziwej historii). Jednak to dwa inne filmy były dla Netflixa szczególnie ważne. Pokazywane w kinach zwiastuny pierwszego z nich, czyli Bright, w pomysłowej kampanii podkreślały, że film będzie można obejrzeć z przyjaciółmi na kanapie w mieszkaniu, zamiast iść do multipleksu. Drugi – Mudbound – został nominowany do Oscarów w aż czterech kategoriach.
To właśnie Oscary wydają się prawdziwą obsesją Netflixa – dla dostąpienia zaszczytu odebrania najcenniejszej nagrody przemysłu filmowego jest gotów zrobić naprawdę dużo. Niewykluczone, że motorem napędowym tych starań był przypadek Beasts of No Nation. Gdy w 2016 roku szeroko komentowano brak reprezentacji osób czarnoskórych w oscarowych nominacjach, wiele osób wskazywało, że przynajmniej grający drugoplanową rolę Idris Elba powinien zostać wyróżniony (otrzymał zresztą nominację do Złotego Globu). To wtedy Netflix zrozumiał, że zdobycie Oscara jest dla niego zupełnie realne. Idealnym przykładem zwiększonej determinacji firmy jest przygotowywany właśnie najnowszy film samego Martin Scorsese. The Irishman, którego premierę zaplanowano na przyszły rok, znajdował się początkowo w rękach wytwórni Paramount. Jej szefowie przestraszyli się jednak wysokich kosztów związanych z technologią odmłodzenia aktorów. Grający w filmie, niemłodzi już przecież, Robert De Niro, Al Pacino, Harvey Keitel i specjalnie dla tego projektu wracający z emerytury Joe Pesci, w niektórych scenach potraktowani zostaną cyfrowym liftingiem. Netflix podjął wyzwanie i kupił prawa do filmu, którego budżet już teraz ma sięgać 125 milionów dolarów – a krążą pogłoski, że jeszcze wzrośnie. Póki co wszystko wskazuje na to, że Netflix zgodzi się na pokazywanie Irishmana w kinach przez przynajmniej dwa tygodnie – tylko wtedy produkcja będzie miała szansę na nominacje do Oscarów i realizację marzenia o wyróżnieniu w kategorii najlepszy film. Taki zresztą warunek postawił sam Scorsese, który liczy, że powrót po latach do kina gangsterskiego oraz współpracy z dawnymi partnerami przyniesie mu kolejny wielki sukces.
Nie wszyscy na politykę Netflixa reagują jednak entuzjazmem. Pojawiają się również pytania i wątpliwości. Wspomniana we wstępie Annihilation, ekranizacja książki Jeffa VanderMeera z Natalie Portman w roli głównej, to nie jedyny przypadek, gdy film do kin trafi tylko w wybranych krajach, a pozostali odbiorcy będą skazani na Internet. Wszystko wskazuje na to, że podobnie rzecz będzie wyglądać z przygotowywanym remakiem filmu Shaft : w zamian za sfinansowanie połowy jego budżetu, Netflix otrzymał prawa do zagranicznej dystrybucji. Jak przyznał jeden z szefów serwisu, David Wells, udostępnianie produkcji, których nie można zobaczyć nigdzie indziej to oficjalna strategia firmy.
Produkcja filmów przez Netflixa rodzi nie tylko obawy w środowisku krytyków i kinomanów, ale również problemy dla samego serwisu. Największym z nich może okazać się jakość proponowanych użytkownikom produkcji. Netflix zapowiedział, że w 2018 roku wyda aż osiem miliardów dolarów na osiemdziesiąt filmów, zaś kolejne dwa miliardy przeznaczy na kampanie promocyjne. O skali przedsięwzięcia niech świadczy to, że wytwórnie takie, jak Sony czy Universal w tym samym czasie planują zrealizować cztery razy mniej produkcji. Netflix wykonuje więc brawurowy skok na bardzo głęboką wodę, a pytanie, czy możliwe jest utrzymanie przynajmniej solidnego poziomu wszystkich dzieł, pozostaje otwarte. Serwis musi uważać tym bardziej, że coraz częściej sygnuje swoim logiem filmy, przy powstawaniu których nie miał udziału. Tak było chociażby w przypadku Paradoksu Cloverfield. Film był niemal gotowy, kiedy serwis zgłosił się do jego twórców z propozycją udostępnienia go na swojej platformie w ramach uniwersum Cloverfield. By było to możliwe, szybko dokręcono kilka scen, które miały połączyć go z wcześniejszymi dziełami uniwersum i zorganizowano pomysłową kampanię reklamową, której najważniejszym elementem było to, że… praktycznie jej nie było. Krótki zwiastun filmu został wyświetlony podczas jednego z najważniejszych wydarzeń sportowych w USA, czyli Super Bowl, a zaledwie kilka dni później Paradoks Cloverfield można już było obejrzeć w Netflixie. W efekcie przed monitory udało się przyciągnąć sporą widownię tak zaintrygowaną faktem, że nic nie wie o kolejnym dziele uniwersum, że łatwiej przełknęła jego ewidentną mizerię. Nie przez przypadek wytwórnia Paramount zdecydowała się nie wprowadzać Paradoksu do kin z obawy przed stratami. To niejedyny przypadek, gdy film ometkowany symbolem Netflixa można określić mianem niewypału. Wystarczy więc odrobina nieuwagi, by serwis niepostrzeżenie zamienił się w śmietnik, do którego wrzucane będą filmy nie nadające się do kina – tak, jak kiedyś trafiały bezpośrednio na DVD wypożyczane przez Netflixa. Czyżby koło miało się zamknąć?
Istotniejsza od szczegółowych problemów Netflixa i niepewności dotyczącej dystrybucyjnych losów kilku konkretnych produkcji, jest jednak cała przyszłość kina. Chociaż dziś brzmi to wciąż jeszcze nieprawdopodobnie, nie jest wykluczone, że za kilka lat liczba filmów, które będzie można obejrzeć na dużym ekranie, będzie bardzo mocno ograniczona. Przecież już teraz w wielu mniejszych miejscowościach, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Polsce, dostępne są tylko te dzieła, które dają dystrybutorom i kinom pewność przyniesienia zysków. Od podobnej praktyki jest już tylko krok do konstatacji, że w kinach w ogóle powinno pokazywać się wyłącznie blockbustery, na czele z Gwiezdnymi Wojnami i ekranizacjami komiksów, które – ze względu na spektakularne efekty specjalne – warto zobaczyć w warunkach lepszych niż te, które zapewnia nawet sporych rozmiarów telewizor. Wszystkie pozostałe, bardziej kameralne produkcje mogłyby lądować od razu w Netflixie bądź innych platformach streamingowych, prowadzonych przez takich gigantów, jak choćby Amazon (który zresztą również zajmuje się już produkcją filmów i seriali) czy najpotężniejsza dziś wytwórnia filmowa, czyli Disney, który także planuje otworzenie własnego serwisu.
Ziszczenie się podobnej wizji oznaczałoby de facto koniec kina, które istnieje wszak tylko wtedy, gdy duża grupa ludzi wspólnie przeżywa emocje, oglądając wyświetlany na wielkim ekranie film. Z pewnością znalazłoby się jednak również wielu obrońców nowej rzeczywistości. Wskazywaliby oni, że nowe formy dystrybucji filmów pozwolą na oglądanie produkcji w spokoju: bez ludzi nie tylko spóźniających się, zasłaniających ekran, szeleszczących opakowaniami od jedzenia, ale też – co wcale nie jest rzadkie – głośno komentujących kolejne sceny czy nawet rozmawiających w trakcie seansu przez telefon. Oprócz większego komfortu kluczową rolę w rewolucji odegrają również pieniądze. Zwykły bilet do kina dla jednej osoby kosztuje niekiedy nawet 30 złotych. Tymczasem najtańszy pakiet oferowany przez Netflixa wiąże się z kosztem 34 złotych miesięcznie, a zasób, do którego użytkownik ma dzięki niemu dostęp, jest nieporównanie większy. Nie mówiąc już o tym, że jeśli komuś dana produkcja w serwisie się nie podoba, może ją po prostu wyłączyć bez poczucia, że wyrzucił pieniądze w błoto.
Warto zatem obserwować rozwój Netflixa. To proces, który w przeciągu kilku lat może na zawsze odmienić oblicze kina.