Ciekawe, ilu z was kojarzy osobę Williama Castle’a? Pewnie znalazłoby się kilka takich osób na sali. Mam jednak wrażenie (graniczące z pewnością), że amerykański reżyser, aktor, ale przede wszystkim producent jest postacią nieco zapomnianą. A szkoda, bo to jemu kino zawdzięcza niesamowite marketingowe pomysły, które kopiuje do dzisiaj. Zadajcie sobie na przykład takie pytanie: czy poszlibyście na film, który gwarantuje zawał serca?
Tak William Castle reklamował filmową Makabrę z 1958 roku. No dobrze, było odrobinkę inaczej. A konkretnie: przed wyświetleniem wyreżyserowanego przez siebie dreszczowca, Castle zapewnił, że rodzina osoby, która umarłaby ze strachu podczas seansu, otrzyma odszkodowanie od firmy ubezpieczeniowej Lloyd’s of London. Chodziło o tysiąc dolarów, a więc kwotę, która na tamte czasy – a dodajmy, że największa aktywność pomysłowego producenta datuje się na lata 50. i 60. – zelektryzowałaby niejednego nieboszczyka. Porównanie nieprzypadkowe, bo też i film koncentrował się na losach doktora Rodneya Barretta, którego córka została porwana, a następnie... pogrzebana żywcem przez bezwzględnych zbirów. (Nie)szczęśliwie, nikt nigdy nie zgłosił się po odszkodowanie za potencjalnie zabójczy seans. Cóż z tego, skoro reklama zadziałała. Budżet produkcji zamknął się bowiem w 90 tysiącach dolarów, natomiast wpływy z biletów przekroczyły 5 milionów! Na marginesie – można domniemywać, że Jason Blum, produkując swoje niskobudżetowe horrory, przykład czerpał nie tylko z działalności Rogera Cormana...
Podobnie jak wspomniani wyżej twórcy, także i Castle, który właściwie nazywał się William Schloss (niemieckie „schloss” znaczy „zamek”, czyli „castle”), czerpał ogromną, poniekąd dziecięcą radość z obcowania z kinem. A szczególnie upodobał sobie spektakle grozy. Jako trzynastolatek wybrał się na teatralną wersję Drakuli z Belą Lugosim w roli tytułowej i, mówiąc krótko, był oczarowany tym, co zobaczył na scenie. Po obejrzeniu wampirycznego widowiska rezolutny młodzian miał już ponoć zdecydować, co tak naprawdę chce robić w życiu. W swojej autobiograficznej książce, noszącej wiele mówiący tytuł Step Right Up! I’m Gonna Scare the Pants off America (Proszę podejść! Wystraszę Amerykę naśmierć), wyznał, że chciał poświęcić się straszeniu ludzi. Jak powiedział, tak zrobił.
Zanim jednak zaczął parać się produkcją i reżyserią, Castle imał się przeróżnych zajęć. Jako piętnastolatek porzucił szkołę, aby – za rekomendacją samego Lugosiego – zostać asystentem menedżera na trasie promującej teatralny spektakl o słynnym wampirze. Później zakotwiczył na Broadwayu, a następnie przeniknął do świata kina. Ponoć angaż do swojej pierwszej aktorskiej roli zawdzięcza temu, że podał się za rzekomego bratanka Samuela Goldwyna, współzałożyciela potężnej wytwórni Metro-Goldywn-Mayer. Pod koniec lat 40. był asystentem Orsona Wellesa na planie filmu noir Dama z Szanghaju, nieco później pracował również dla telewizji jako reżyser westernów. Castle niezbędne doświadczenie zdobywał też między innymi w wytwórni Columbia Pictures. W połączeniu z naturalną charyzmą i talentem do przekonywania innych, wkrótce zaprezentował publiczności serię niezwykłych, bardzo efektownych sztuczek. Realizowanych zupełnie niezależnie, na warunkach pomysłowego Amerykanina.
Zaczęliśmy od Makabry, do której – nawiasem mówiąc – środki na produkcję Castle pozyskał poprzez obciążenie swojego domu hipoteką. Zagranie z gatunku „wszystko na jedną kartę” jak najbardziej się opłaciło. Nic zatem dziwnego, że, zachęcony sukcesem, amerykański filmowiec raźno przystąpił do swoich kolejnych realizacji. W 1959 roku nakręcił Dom na Przeklętym Wzgórzu – Vincent Price wcielił się tam w postać ekscentrycznego milionera, który zaprosił swoich gości na przyjęcie do nawiedzonego domu. Aura tajemnicy i wyczuwalnej, ale nie do końca jasnej do zdefiniowania grozy była spotęgowana nie tylko poprzez wydarzenia przedstawione na ekranie, lecz to, co działo się na sali projekcyjnej. Gdy w filmie pojawił się szkielet o czerwonych ślipiach, niemal równocześnie nad głowami spragnionych doznań widzów przeleciał prawdziwy, fosforyzujący kościej, który został przymocowany na ledwo widocznej linie przed gigantycznym ekranem! Efekt ten nazwany został „Emergo” – diaboliczna, jakże chwytliwa nazwa! Spazmatyczne krzyki widzów podbiły słupki popularności filmu i wykręciły kolejny satysfakcjonujący wynik – film zarobił ponad półtora miliona dolarów.
Castle przejawiał zadziwiającą i, jak się wydawało, niekończącą się kreatywność. Jeszcze w tym samym roku wypuścił na ekrany film The Tingler, kolejny obraz z Vincentem Price'em, który tym razem zagrał rolę naukowca powodowanego obsesyjnym pragnieniem wiedzy. Rzeczony jegomość odkrył, iż strach to tak naprawdę... przerażający pasożyt egzystujący w ludzkim organizmie, a konkretnie tuż przy kręgosłupie nieszczęśliwej ofiary. Jedynym środkiem na unicestwienie szkarady był krzyk prosto z trzewi. Nietypowa projekcja została uatrakcyjniona przez specjalne fotele, które zaczynały gwałtownie wibrować w kluczowych sekwencjach filmu. Swoje zrobił też Price, gdy w finalnym akcie horroru przekonująco zwracał się do publiczności: „Krzyczcie – krzyczcie, aby ocalić wasze życia!”. No i jak tutaj siedzieć cicho?
Pomysłowy artysta-przedsiębiorca nie miał zamiaru poprzestać na szokowaniu nietypowymi akcjami promocyjnymi. Na pokazach 13 duchów, filmu, w którym rodzina Zorbów odziedzicza tajemniczą posiadłość po zmarłym wuju, widzowie, zakładając specjalne okulary, mieli szansę zobaczyć niestworzone rzeczy. Przerażające domostwo zamieszkiwane było bowiem przez zjawy, które z ochotą manifestowały swoją obecność. Efekt nazwany został „Illusion-O!” – czerwone szkiełka pozwalały zobaczyć duchy, natomiast odbiorcy o nieco bardziej skołatanych nerwach mogli używać zamiennie niebieskich okularów, aby upiory zniknęły. Choć pewne makabryczne obrazy zostały pewnie pod powiekami niczym powidoki...
Castle pozwalał też na to, aby widzowie mieli wrażenie, że to, co dzieje się na ekranie, zależy również od nich. Mr. Sardonicus, dramatyczny horror opowiadający o mężczyźnie, którego twarz została sparaliżowana po niegodnej (lub bluźnierczej, jak opisałby to zapewne Lovecraft) kradzieży z grobu własnego ojca, mógł zakończyć się na dwa sposoby – przed ostatecznym rozstrzygnięciem widzowie zostawali poproszeni o wyjście z sali. Dawano im wtedy możliwość wyboru optymistycznej lub pesymistycznej wersji zakończenia. Cóż, rozsmakowani w makabrze, zazwyczaj wybierali to drugie.
W filmograficznym dorobku Williama Castle można znaleźć mnóstwo takich perełek, nowatorskich jak na owe czasy pomysłów, które rozwijane są przecież obecnie – nie tylko w formie projekcji 3D, ale również seansów 4D. Doskonały prestidigitator, magik ze zdolnością do przewidywania przyszłości? Nic dziwnego, że w szczytowym okresie popularności Castle posiadał własny fanklub, który zrzeszał około 250 tysięcy członków! Warto dodać, że swego czasu Amerykanin nabył również prawa do ekranizacji powieści Iry Levina, sławnego Dziecka Rosemary. Chciał bowiem zrealizować mainstreamowy film światowej klasy, do którego mógłby wykorzystać warsztat wypełniony swoimi diabelskimi sztuczkami. Wytwórnia Paramount nie zgodziła się jednak na taki ruch, a reżyserem został ostatecznie Roman Polański. Castle natomiast pojawił się w małej rólce, zerkając złowieszczo na Mię Farrow, sprawując też producencką pieczę nad projektem. Postarajcie się jednak pamiętać go jako człowieka, który oryginalnych pomysłów miał bez liku, a jego intencją była czysta, nieskrępowana rozrywka. No i chęć przerażenia widzów na śmierć.