Romanse Stephena Kinga z kinem i telewizją
Filmowe adaptacje powieści i opowiadań Stephena Kinga są zbiorem nierównym niczym hollywoodzkie wzgórza, zresztą zupełnie jak literacka twórczość króla horroru. Kino i jego młodsza siostra telewizja czerpią jednak z prozy amerykańskiego pisarza obficie od lat, traktując jego nazwisko jako markę z wpisanym w swoje DNA przepisem na sukces.
Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy używają zakładek i na tych (zwanych często barbarzyńcami), którzy zaginają rogi. Ludzie dzielą się także na tych, którzy odrzucają produkcje zrealizowane na podstawie książek Stephen King, uważając je jedynie za biednego krewnego powieści króla horroru, a także na tych, którzy przyjmują je z entuzjazmem kolekcjonera natrafiającego na kolejnego białego kruka. Oczywiście powyższe stwierdzenie jest mocno uogólniające, jednak pozwala podkreślić silną dysproporcję w odbiorze filmowych adaptacji autora z nowoangielskiego stanu Maine. Twórcy filmowi i telewizyjni, świadomi jednak sporego entuzjazmu związanego z odbiorem prozy Kinga nadal mierzą się z jego wyobraźnią, jak i specyficznym warsztatem.
Fala krytyki uderzyła swojego czasu przede wszystkim w Stukostrachy (reż. John Power, 1993.), Thinner (reż. Tom Holland, 1996) czy niesłusznie w Sleepwalkers (reż. Mark Griss, 1992). Dla równowagi jednak kilka pozycji zainspirowanych frenetycznymi i pełnymi grozy pomysłami Kinga zostało okrzykniętych niemalże arcydziełami kinematografii, stając się jednymi z najbardziej charakterystycznych symboli swojego czasu. Myślę w tym miejscu głównie o Carrie (1976) (reż. Brain De Palma, 1976), Misery (reż. Rob Reiner, 1990), czy The Shining (reż. Stanley Kubrick, 1980). Konkretne sceny i cytaty wsiąknęły w popkulturę i są wciąż powtarzane przez pokolenia adeptów kina grozy. Natomiast łzy nadal wyciska mocno przeceniana, acz poruszająca The Green Mile (reż. Frank Darabont, 2000), a The Shawshank Redemption (także Darabonta, 1995) wtórują marzycielskim pieśniom o odzyskanej wolności.
Niestety, co da się zauważyć bez względu na nasze osobiste nastawienie do wspomnianych tytułów, stanowią one, jak na razie, swego rodzaju niedoścignięte wzory dla nowych produkcji, nowsze adaptacje bowiem dalekie są nawet od poprawności. Przykładowo remake Carrie z 2013 roku, który miał przynieść powiew świeżości i osadzić historię w kontekście bliższym współczesnym nastolatkom, okazał się bezdusznym i plastikowym projektem. Rozczarował też chaotyczny 1408 (reż. Mikael Håfström, 2007) praktycznie tracąc demoniczny klimat pierwowzoru.
Późniejsze produkcje, które zawitały na ekranach, znikały z nich praktycznie bez echa, nawet bez tego głuchego i złowrogiego. Gdzieś tam, w czeluściach internetu pojawia się raz na jakiś czas news w stylu: „Powstanie nowy film na podstawie książki Stephena Kinga!”, powszedniejąc już czytelnikom niczym kolejna informacja o dziurze budżetowej i globalnym ociepleniu. Mimochodem King trafił ostatnimi czasy do szuflady opatrzonej napisem: „Kolejny zmarnowany na ekranie potencjał”, padając przy tym ofiarą własnej popularności. Bo, owszem, był przez lata niezwykle łakomym kąskiem dla producentów i reżyserów. Świadczy o tym ponad sześćdziesiąt pełnometrażowych produkcji kinowych i telewizyjnych, nie wliczając w to miniseriali. Trudno rozwodzić się nad powodami sukcesów i przyczynami niepowodzeń kolejnych adaptacji. Zapewne, jak zawsze w przypadku styku dwóch światów, literackiego i filmowego, na efekt składa się wiele rzeczy.
Ciekawą kwestią jest jednak to, że dużo sprawniej od dłuższych powieści przekładane na filmowy język są opowiadania Kinga. Zbiór Cmentarna szychta, przysłużył się do powstania pomniejszych klasyków nostalgicznego kina grozy jak Dzieci kukurydzy, The Mangler czy Oni czasami wracają. Pierwszy z wymienionych, chociaż stanowi typowy horror klasy B, zapoczątkował całkiem interesującą tasiemcową serię, dodając kolejny element straszący do zbiorowej wyobraźni. King całkiem nieźle radzi sobie też jako scenarzysta. Na wyróżnienie zasługują tutaj zwłaszcza wspomniani Lunatycy, przerysowana opowieść o rodzinie potworów przybierających ludzką postać, panicznie bojącej się kotów.
Jednakże, jak w historii o jasnej i ciemnej stronie mocy, dla adaptacji Kinga przychodzi nowa nadzieja. Zbliża się ona z nadchodzącymi premierami: obiecująco zapowiadającą się nową adaptacją powieści To w dwóch częściach (pierwowzór sprawił, że wielu kinomanów drży na widok klauna) oraz Mrocznej wieży, którą według doniesień zobaczymy także w 2018 roku w wersji serii telewizyjnej. Uwadze nie może umknąć też Castle Rock, serial (jak obiecują twórcy - na miarę pierwszego sezonu Twin Peaks) osadzony w uniwersum Kinga, prezentujący losy mieszkańców miasteczka, które, stworzone przez pisarza na stronach jego książek, samo w sobie jest hołdem dla H.P. Lovecrafta. Jakby tego było mało, stacja Spike wykonała kolejne podejście do The Mist. Serial miał swoją premierę w tym tygodniu.
Muszę przyznać, że telewizyjne adaptacje i serialowe realizacje są dla mnie szczególnie interesującym punktem na mapie filmowych „must-see”. Wynika to z dużego sentymentu do poprzednich realizacji, które, chociaż nie błyszczą na kinematograficznym parnasie równie jasno co rzeczone Lśnienie, zasługują na uwagę. Wynika to też z faktu, że telewizja przeżywa obecnie swój renesans. Młodsza siostra X muzy, traktowana jako ta, w której trudno trafić na superprodukcję i charakteryzująca się niższymi budżetami, wraz z niegasnącą „serialomanią” znów święci tryumfy w domowych salonach, pozostawiając w cieniu starsze rodzeństwo z jego wyludnionymi salami kinowymi.
Do tej pory na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Szpital królestwo, serial z 2004 roku - bazujący na miniserialu wyreżyserowanym przez enfant terrible światowego kina, Larsa von Triera - stworzony przez Stephena Kinga na podstawie skandynawskiego pierwowzoru. Przypominający surrealistyczne cinema verité oryginał wypełniony był duszną, na poły nawet gotycką atmosferą, sprawnie oddaną w amerykańskiej wersji. Na uwagę zasługuje także zrealizowane dwukrotnie w formie miniserialu Miasteczko Salem. Obie produkcje, zarówno z 1979 (reż. Tob Hopper), jak i z 2004 roku (reż. Mikael Salomon) dobrze przekładają na filmowy język literacką wyobraźnię autora Mrocznej wieży. Przywodzi to jednak na myśl pewien problem, z jakim mierzą się twórcy.
King należy do autorów rozkręcających fabułę dosyć powoli, lubi też eksperymentować z gatunkami, wprowadzać poboczne wątki, czy, jak mówią złośliwi, „lubuje się w dłużyznach”. O ile w filmowych dramatach twórcy wychodzą z takiego impasu wielokrotnie obronną ręką, realizując dzieła latami uchodzące za niemożliwe do nakręcenia, tak w przypadku kina grozy, nastawionego głównie na budowanie napięcia, atmosferę i wywołanie uczucia strachu, zadanie jest utrudnione. Jak mówi stare filmoznawcze powiedzenie: „Adaptacja jest jak kobieta – albo wierna, albo piękna”.
Poniekąd w myśl tej maksymy toczą się losy Kingowych opowieści, padające na mniej lub bardziej podatne grunty producenckie i realizatorskie, przerabiane i modyfikowane, często z korzyścią dla fabuły. Mimo dużych nadziei, które pokładam w nowych produkcjach, nie potrafię tak naprawdę odpowiedzieć na pytanie, czy proza Kinga kocha kino i telewizję. Ale jestem za to pewna, że one kochają ją i będą kochać jeszcze przez długie lata.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe