Hollywoodzki replay. Jak powstają tasiemcowe franczyzy?
Kolejna część filmu: ponownie te same twarze na plakatach, podejrzanie znajoma fabuła, jedynie budżet zwiększono, a numerek porządkowy całej serii gdzieś się po drodze zawieruszył. Co więc tak skutecznie ściąga widzów do sal kinowych i zaprasza ich do poświęcenia swojego czasu po raz kolejny tym samym bohaterom, przeżywającym identyczne przygody?
Przyjrzymy się decydującym o tym czynnikom.
Czynnik finansowy
Czarno na białym widać, że dzisiejsze kino mainstreamowe jest zdominowane przez blockbustery, które na przeróżne sposoby nawiązują do rozpoznawalnych franczyz. Dlatego też większość filmów, na które natrafiamy podczas przeglądania kinowych repertuarów to sequele, prequele oraz rebooty. Po części winę za ten stan rzeczy ponosi system producencki Hollywood, który utrwalił się w ostatnich latach, polegający na bezwzględnej potrzebie generowania jak największych zysków przy zachowaniu jak najmniejszego ryzyka. Dla studiów nakręcenie wielomilionowego spektaklu na podstawie oryginalnego scenariusza (czyli takiego, który nie miał wcześniej swojego odniesienia w książkach, komiksach, innych filmach bądź serialach) jest wciąż dość dużym ryzykiem, ponieważ nie mogą one przewidzieć wpływów z blockbustra, który odnosi się do… niczego.
Trzeba im przyznać rację, bo przychody z tego typu filmów są faktycznie niezwykle zróżnicowane. Wystarczy spojrzeć na wyniki box-office, które pokazują, że największe zyski zapewniają przede wszystkim obrazy spod szyldu znanych marek; ułamek tego (wprost proporcjonalnie do budżetu, jakim dysponują) zbierają zaś filmy oparte o oryginalne scenariusze. Produkcje wypuszczane do szerokiej dystrybucji są najczęściej efektem chłodnych kalkulacji księgowych, producentów oraz włodarzy z danego studia producenckiego. Nie można im się dziwić, gdyż zarządzanie finansowymi aktywami to ich praca, równie ryzykowna, co zyskowna. Przeciętny budżet filmu blockbusterowego wynosi od 130 do 250 milionów dolarów, a do tego dochodzą jeszcze koszty marketingu i promocji na całym świecie, które przeważnie wynoszą drugie tyle, zaś aby można było stwierdzić, że film zarobił „na siebie” musi się zwrócić dwukrotność całej sumy.
Czynnik powtarzalności
Na ile kolejne części spod szyldu znanych franczyz są powtarzalne? To pozornie skomplikowane pytanie, bowiem w większości tych filmów bohaterowie muszą stawać czoła temu samemu problemowi, lecz opisanemu na nowy sposób, czyli ratowaniu świata – a to, czy przed Skynetem/dinozaurami/starożytną mumią/cyberhakerami/Decepticonom pozostaje kwestią drugorzędną, bowiem w kolejnych częściach stawka musi się wykładniczo zwiększać. W tym przypadku cesarz filmów wysokobudżetowych, Michael Bay, nieco się zapętlił w serii o Transformers: The Last Knight, gdzie już w pierwszej części na szali postawiono losy świata, więc w kolejnych odsłonach próbowano poszerzyć spektrum konfliktu o dalekie rubieże wszechświata, czy też grzebano w historii popularnej, jednak zawsze i tak kończyło się na tym samym, czyli na obronie Ziemi przed zbuntowanymi robotami. Kolejnym dość często stosowanym zabiegiem jest dowolne wysługiwanie się postaciami antagonistów – wiadomo, że każda postać w kinie popularnym ma pewną głębię (psychologiczną), której wyraźnie starcza na dwa, trzy filmy, zaś później zaczyna się już niezdrowe zapętlanie, grzebanie w odmętach psyche, której faktycznie nie ma, albo sięganie po dziadka, matkę albo dopiero co odkryte potomstwo. Aby tego uniknąć, twórcy korzystają z postaci złoczyńców z poprzednich części i obsadzają ich w nowych, życiowych rolach, dzięki którym mamy szansę ich lepiej poznać, lecz także mogą się zrehabilitować w naszych oczach.
Najbardziej spektakularnym zabiegiem tego typu uraczyła widzów trzecia odsłona Rocky III, w której tytułowy bohater, znokautowany przez niepokonanego Clubbera Langa, postanawia zjednoczyć siły z dawnym przeciwnikiem, Apollem Creedem, aby aby ten przygotował go do starcia. Najciekawsze jest jednak nie to, że ich relacji poświęcona jest lwia część filmu, lecz to, że spin-off z 2015 „Creed: Narodziny legendy” bardzo zręcznie rozwija ten wątek, kreując jednocześnie nową jakość w wydawałoby się wyeksploatowanej już do cna przestrzeni. Takich zabiegów jest znacznie więcej, bo przecież w pierwszej części The Terminator to postać Schwarzeneggera była głównym złoczyńcą, a w Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl Barbossa najpierw był czarnym charakterem, i dopiero potem, po wielu perturbacjach, stanął ramię w ramię z głównymi bohaterami. Każdy kolejny film z danej serii powinien być jeszcze bardziej widowiskowy, efekciarski i poruszający niż poprzednie części (co zresztą jest złotą zasadą tworzenia sequeli). W najlepszy sposób obrazuje to seria o The Fast and the Furious, gdzie zasady logiki oraz fizyki zostały wykreślone z reguł rządzących ichniejszym światem już kilka odsłon temu, zaś w kolejnych częściach twórcy dają istny upust swojej fantazji, przyznając, że nie odrzucają pomysłu, jakoby kiedyś Szybcy mieli się kiedyś ścigać w przestrzeni kosmicznej. Kolejnym zabiegiem pozwalającym na zachowanie świeżości cyklu filmowego jest zwrócenie się ku autoparodii czy też dystansowi, aby skutecznie uciec od ewentualnego wyśmiania, czy też wydrwienia przez publiczność – jednym filmom wychodzi to lepiej, zaś drugim znacznie gorzej, jednak wiele z nich tego sposobu próbowało. Najlepiej wyszło to rzeczonym Szybkim i Wściekłym, zaś czkawką do dzisiaj odbija się Transformerom, gdzie w każdej kolejnej części twórcy starają się usilnie rozbawić widza, przez co gag sytuacyjny z dzwonieniem na infolinię podczas ostrzału żołnierzy zostały zastąpiony Markiem Wahlbergiem, który otwiera zamaszystym ruchem butelkę piwa Bud Light, rzucając w międzyczasie czerstwym one-linerem.
Czynnik ludzki
Przeciętny odbiorca nie lubi zmieniać swoich przyzwyczajeń – każdy z nas ma przecież ulubioną potrawę, zapach perfum, czasopismo bądź gatunek muzyczny. Po co więc zmieniać coś, co kochamy, skoro już znaleźliśmy i zdefiniowaliśmy swoją strefę komfortu? Podobnie prezentuje się sytuacja z kinem – mamy swój ulubiony gatunek, ulubionego reżysera, aktorów i aktorki, a co za tym idzie, pewnie i ulubioną serię filmów. Nic więc dziwnego, że (niekiedy z bólem) powracamy do nowych odsłon przygód starych bohaterów, czując, że są integralną częścią naszego świata, zwłaszcza że większość z nich gości na ekranach w tychże rolach już kilkanaście lat (dla przykładu: seria Rocky ma już 41 lat!), a więc obejrzenie poczynań naszych ulubionych postaci jest trochę jak spędzenie czasu z dawnymi kumplami albo kosztowanie ulubionej słodyczy z dzieciństwa. To właśnie sympatia do tych znajomych twarzy i swojska przewidywalność gwarantująca widzowi, że nic go nie zaskoczy (jak choćby w kinie art-house’owym czy autorskim) napędza kino„tasiemcowych serii”, dając mu możliwość generowania olbrzymich zysków. Oglądanie po raz kolejny odtworzonych na nowo przygód tych samych postaci ma w sobie posmak praktyki przychodzenia do domu, zakładania ulubionych kapci i zasiadania przed telewizorem do niezmiennej od kilku lat ramówki. Zapewnia to pewnego rodzaju komfort psychiczny i ukojenie wynikające z tego, że widzowie tak samo jak i studia produkcyjne nie są tak naprawdę chętni do podejmowania ryzyka. Dlatego łatwo jest skrytykować ten stan rzeczy i stwierdzić, że dzisiejsze kino nie szanuje inteligencji oraz wrażliwości widza, jednak nie jest to do końca prawda, po jej stronie stoi bowiem cała siła napędowa machiny konsumpcjonizmu, w którym uczestniczymy - pieniądz.
Źródło: zdjęcie główne: Paramount Pictures