Scott Derrickson: Od komiksów łatwo się uzależnić – wywiad z reżyserem Doktora Strange’a
Reżyser filmu Doktor Strange Scott Derickson opowiada, jak przekonał producentów, żeby dali mu robotę (nie była to magia), jakie filmy wywarły na niego największy wpływ i co ma wspólnego Kurosawa z komiksami jego dzieci.
Scott Derrickson na spotkanie z Anną Tatarską w Londynie przyszedł w T-shircie z rysunkiem z płyty Transformer Lou Reeda. Sam rzeczywiście przeszedł niezłą transformację – od reżysera kojarzonego niemal wyłącznie z horrorami (Sinister, The Exorcism of Emily Rose), po faceta odpowiadającego za wizerunek jednego z najważniejszych bohaterów uniwersum Marvela – Doktora Strange'a.
Anna Tatarska: Do tej pory był Pan znany jako reżyser horrorów. Jak to się stało, że wyreżyserował Pan film Doctor Strange?
Scott Derrickson: Dowiedziałem się, że ma powstać ekranizacja i poprosiłem producentów o spotkanie. To mój ulubiony komiks, być może jedyny, który za wszelką cenę chciałem reżyserować. Po prostu czułem, że dam radę i że mam szanse być w tym dobry. Opowiedziałem im o swojej wizji, oni mi o swojej. Wtedy zapaliłem się do tego projektu jeszcze bardziej. Siedem spotkań później powiedzieli, że film jest mój. Bardzo ciężko na to pracowałem.
Jak Pan myśli, co w Pana wizji przekonało producentów?
Moja koncepcja była zakorzeniona w oryginalnej dynamice komiksu z lat sześćdziesiątych, charakterystycznej dla powstałych w tamtych czasach dzieł. Superman, Spider-Man, Hulk czy Fantastyczna Czwórka powstały w latach pięćdziesiątych i odzwierciedlają mentalność oraz wyobraźnię swojej epoki (Tu Derrickson się myli. Superman powstał w latach trzydziestych, a pozostałe z wymienionych postaci w latach sześćdziesiątych, raptem rok, dwa przed debiutem Doktora Strange'a w 1963 roku – przyp. red.). Natomiast Doktor Strange to coś całkiem innego – taka dziwna aberracja, produkt charakterystyczny dla późnych lat sześćdziesiątych. Dzięki swojemu psychodelicznemu klimatowi i tematom takim, jak wycieczki w inne wymiary czy poszerzanie granic umysłu, przełamał wiele schematów świata Marvela. Był bardziej mroczny, dziwaczniejszy niż wszystko, co powstało wcześniej i naprawdę zmienił ich komiksowe uniwersum, na zawsze. Jako fan Marvela, także filmów spod znaku studia, czułem, że oparty na tym tekście film musi być równie radykalny. No i powinien oddawać hołd wspaniałej artystycznej robocie, jaką wykonał Steve Ditko. Doktor Strange musiał być szokująco surrealny, zaskakujący a jednocześnie, na swój specyficzny sposób, bardziej osobisty niż poprzednie filmowe portrety komiksowych superherosów. W tym komiksie zawsze fascynowała mnie trauma i ogromna samotność, z jaką mierzy się postać, stojąca pomiędzy naszym światem i innym wymiarem.
Ten film naprawdę poszerza pole wyobraźni. Co było dla Pana największą inspiracją podczas kreowania wizji „innych wymiarów"?
Wizualne koncepcje Steve'a Ditko pozostały progresywne. Po tylu latach wciąż bronią się jako autonomiczne dzieła artystyczne. Bardzo długo stan rozwoju efektów komputerowych nie pozwalał na wiarygodne przełożenie jego koncepcji na filmowy język. Według mnie ten film nie mógłby powstać jeszcze 5 lat temu, po prostu nie było narzędzi. Na szczęście dziś jesteśmy już gotowi. Najpierw musiałem ustalić, w których częściach filmów prace Ditko mogły posłużyć jako bezpośrednie inspiracje, a gdzie powinniśmy szukać czegoś własnego. Po zakończeniu tego etapu zabrałem się za przeglądanie późniejszych komiksów i znalazłem jeden, zatytułowany Doctor Strange. The Oath, który podrzucił mi pomysł inscenizacji bitwy „duchów" Strange’a i jednego z pomagierów Kaeciliusa w sali operacyjnej. Oczywiście cała scena pogoni, w której Strange i Przedwieczny uciekają przed Kaeciliusem przez ulice miasta inspirowana jest Inception. Chciałem wykorzystać pełnię możliwość CGI, żeby stworzyć scenę, która będzie wizualnie kojarzyła się z kalejdoskopem.
Musze przyznać, że mnie Pan zaskoczył, mówiąc o tym tak wprost. Wydaje się oczywiste, że twórcy czerpią wzajemnie od siebie, a jednak większość ma problem z pochwaleniem kolegi, przyznaniem, że zainspirowała go praca kogoś innego…
Seans Incepcji pamiętam doskonale. Bardzo mi się spodobało, że ten film używa efektów wizualnych do czegoś innego niż wykreowanie wielkich wybuchów. Wtedy, siedem lat temu, to wciąż była nowość. Czułem, że to, co zrobił Nolan to tylko początek, szczyt góry lodowej. W Doktorze… bardzo pragnąłem stworzyć coś naprawdę świeżego, przełomowego. To chęć, która płynie z tego, że kocham kino także, a może przede wszystkim, jako widz. Doskonale pamiętam seanse filmów Blade Runner w liceum, The Matrix na studiach, potem właśnie Incepcji... Raz na jakiś czas pojawiają się w kinie tytuły, które potrafią naprawdę zaskoczyć. Mam nadzieję, że Doktor Strange może przynajmniej aspirować do miana takiej produkcji. Na marginesie – przecież Nolan w swoim filmie inspirował się z kolei On Her Majesty's Secret Service. Ale nic w tym złego. To właśnie robimy my, filmowcy: stoimy na ramionach swoich świetnych poprzedników.
Skoro mówimy o świeżych wizualnych rozwiązaniach – bardzo podoba mi się sposób, w jaki pokazana jest w Strange’u magia. Zrezygnował Pan z różdżek i zaklęć na rzecz czegoś bardziej fizycznego, organicznego.
Bardzo chciałem odejść od tradycyjnego, wizualnego wyobrażenia na temat czarowania, magii. W komiksach, książkach o Harrym Potterze czy filmach z magią w tle najczęściej występuje forma inwokacji, jakiegoś zlepka słów, które owocują efektem, czyli zadzianiem się czarów. Podobał mi się pomysł „na kontrze”: że magia jest zakorzeniona w gestach, w naszej interakcji z przestrzenią. Przeglądaliśmy różne inspiracje w sieci i tak natknęliśmy się na dzieciaka z bodajże Minnesoty czy Atlanty, który wrzucał na YouTube filmiki. To było to. Ściągnęliśmy go do Londynu, pokazałem mu Mandalę i poprosiłem, by wymyślił sekwencję czterech, pięciu ruchów, którymi można by ją „narysować" w powietrzu. Wymyślił ją, a my przećwiczyliśmy z aktorami. Wypadło świetnie. Chciałem uniknąć błędu, który często popełniają tego rodzaju filmy. Pierwsza to wybór języka. Rozumiem, że są sceny, w których ma sens wykorzystywanie wielu kamer. Potem montuje się z nich obraz, który dezorientuje widza – to wypada świetnie w Saving Private Ryan, Black Hawk Down, czy nawet w Captain America: The Winter Soldier, gdzie postaci są uwięzione pośród chaosu, więc kamera, która jest w tym z nimi, ma sens. Ale w przypadku magii to nie wydawało mi się potrzebne. Musieliśmy nasze sekwencje przygotować w znacznie bardziej precyzyjny sposób i potem nakręcić ujęcie po ujęciu, dokładnie. Nie chcieliśmy też, żeby sceny w których pojawia się magia miały charakter prezentacji, musiały być blisko bohatera, emocji, sensu sceny, a jednocześnie widz musiał wiedzieć, co się dzieje. To było clou naszej pracy w tym zakresie.
Bardzo dużo mówi się o nowoczesności filmowego świata w Doktorze Strange'u. Mimo towarzyszących produkcji kontrowersji (m.in. obsadzeniu w roli Przedwiecznego białej aktorki) film jest bardzo inkluzywny, tak pod względem etnicznym, jak i płciowym.
Bardzo mi zależało, żeby nasz film pokazywał różnorodny świat. Chcę właściwie naświetlać temat równości i równouprawnienia. To, czy film to robi, to zawsze odpowiedzialność reżysera, powinno nam na tym zależeć. W Ameryce kino ma ogromny problem z właściwym reprezentowaniem postaci o azjatyckich korzeniach. Prowadzę na uniwersytecie kurs na temat kina azjatyckiego i naprawdę jest na potwierdzenie tej tezy aż zbyt wiele przykładów. W oryginalnym Strange'u mieliśmy dwie postaci pochodzące z Azji, obie uosabiające krzywdzący stereotyp Azjaty widzianego przez pryzmat zachodniego, redukcyjnego, przesyconego źle rozumianym orientalizmem spojrzenia. Najgorszy i najbardziej obraźliwy był Wong, milczący służka przynoszący białemu panu herbatkę. Pierwotnie chciałem się go ze scenariusza pozbyć. Przedwiecznego pozbyć się nie dało, bo był jedną z głównych postaci. „Jak mam dopasować tego stereotypowego azjatyckiego dziadka z wąsem do realiów, które chcemy kreować na ekranie?” – rozmyślałem? I nagle – olśnienie. „Zróbmy z niego kobietę! I to nie jakąś młodą, seksowną paniusię, a kobietę w średnim wieku”. To był punkt zwrotny. Chciałem obsadzić w tej roli Tildę, bo ona ma w sobie wszystko, czego postać Przedwiecznego potrzebowała. Byłem podekscytowany swoim pomysłem, a jednocześnie wiedziałem, że właśnie usunąłem z filmu jedną z dwóch postaci o azjatyckich korzeniach. Wong musiał zatem powrócić i to w znacznie większej roli. Wszystko, co jego dotyczy zostało względem komiksu kompletnie odwrócone. Z pasywnego ilustracyjnego bohatera stał się aktywną, ważną postacią, która jest dla Strange'a autorytetem. Przepisywanie tego było intelektualnym polem minowym i wiem, że są aktywiści, szczególnie młodzi Azjaci, dorastający w poczuciu wykluczenia, którzy nigdy mi nie wybaczą, że Przedwieczny jest w filmie białą kobietą. Mają do tego prawo, ale ja niczego nie żałuję. Zrobiłem to, co uważałem za najlepsze dla tego filmu. Wszystkie decyzje zostały podjęte ze szczytnych pobudek i głębokiego przekonania, że to zrobi temu filmowi i jego wydźwiękowi dobrze.
Mówił Pan na początku o swojej fascynacji komiksem Lee i Ditko. Jest Pan komiksofanem pełną gębą?
Pamiętam, jak ojciec kiedyś przyniósł do domu gigantyczne pudło pełne komiksów. Tego były dosłownie tysiące! Zdaje się, że syn jakiegoś jego bogatego kolegi się znudził swoją kolekcją i mój stary po prostu ją przejął. Czytałem je przez lata. Większość to były wydawnictwa Marvela i z czasem nauczyłem się, które najlepiej mi leżą i najmocniej pobudzają moją wyobraźnie. Od komiksów łatwo się uzależnić, człowiek przywiązuje się do tego poczucia napięcia: „Co dalej?". Obrazkowe opowieści pozostały obecne w moim dorosłym życiu, zmienił się tylko rodzaj tych tekstów. Jestem przekonany, że komiks może funkcjonować jako sztuka wysoka, która zaspokaja specyficzne potrzeby u odbiorcy. Studiowałem literaturę i nauki humanistyczne, uwielbiam czytać, ale nie zawsze mam akurat humor na powieść czy traktat filozoficzny. I często dobra, mocna intelektualnie rysunkowa opowieść czy nowy numer komiksu jest tym, czego mi potrzeba. Bardzo podobał mi się na przykład Killer of demons Christophera Yosta i Scotta Wegenera, kupiłem nawet prawa do jego ekranizacji. Chciałbym z tego zrobić film z moim przyjacielem, Joelem McHale'em (komik, największą popularność zdobył rolą w serialu Community – przyp. red.). Poza tym czytam dużo komiksów z moimi dziećmi. Zaliczyliśmy wspólnie chyba wszystkie dwadzieścia sześć części serii Stana Sakai o Króliku-roninie, Usagi Yojimbo. Kurosawa to mój ukochany reżyser. Proszę sobie tylko wyobrazić, jak wielką znajduję frajdę w tłumaczeniu swoim dzieciakom, gdzie sztuka tego wielkiego reżysera przecina się z komiksem, który właśnie czytamy!