Sinema City: świnie w kinie
W popkulturowej przyrodzie, z natury bogatej w narracje, zachodzą też historie, o których opowiada się bez radości. Przed tygodniem poznaliście zdanie Piotra Piskozuba na temat jedzenia w kinie, tym razem Piotr Wosik opowiada o irytujących zachowaniach. Przedstawione tu zdarzenia, nazwy i historie oparte są na faktach. Niestety.
Zgrzytliwy warkot butelkowozielonego renaulta przecinał ciszę pustych ulic Krakowa. Czarną noc rozświetlały jedynie lampy uliczne i sporadyczne światła samochodów. Pora jest ważna. Jeśli wybierasz się do kina z rana, to masz sporą szansę na salę tylko dla siebie, ale po seansie reagujesz na światło dzienne jak wampir. Film szybko umyka zaś w prozie codzienności. Jeśli jesteś jednym z tych nielicznych, którzy chodzą do kina w południe, to salę niemal na pewno masz dla siebie. O ile w tych godzinach nie leci niechciany dubbing i nie trafisz na sajgon zwany wycieczką szkolną. Tyle, że wracając utkniesz prawdopodobnie w diabelskich korkach. I dzień też jakby rozbity. Godziny popołudniowe i wczesne wieczory są dobre. Tak dobre, że wybiera je najwięcej ludzi, także tych, którzy z kulturą – tą osobistą – są na bakier. Albo w ogóle nie znają pojęcia. Albo idą w grupie i czują się nietykalni. A jeśli trafiłeś na takich w kinie, to wiesz, że wystarczy tylko jeden delikwent, żeby zepsuć zabawę wszystkim naokoło. Dlatego późne wieczory i noce są najlepsze. Frekwencja niższa, fanów więcej, spada prawdopodobieństwo zetknięcia się z frajerstwem. Zasypiasz z filmem, a z rana zombie można być, świat zrozumie.
Tak więc wracałem ze spokojnego, nocnego seansu. Obok mnie Bob Dylan w zastępstwie Boga – bo ten jest w trzech osobach, więc musi siedzieć z tyłu – opowiadał głosem radia o pukaniu do drzwi nieba i wprowadzał nastrój refleksji. Rozmyślając na lewo i prawo, trafiłem jednak na przeciwległy biegun. Dobór kinowych towarzyszy to w skali makro zawsze loteria – możesz zadbać o lepsze szanse, ale czasem i tak przegrasz. Ja miałem takiego pecha wiele razy i trafiałem do kinowego piekła.
Trudne przywitania
Czasem już pierwsze minuty zwiastują kłopoty. Jeśli siada za tobą grupa rozwydrzonych nastolatków, to wiesz, że będzie źle. Istnieją też jednak mniejsze irytacje. Zdarzyło się, że siadał przede mną koszykarz albo siatkarz i od samych reklam wiedziałem, że jego czupryna będzie bohaterem drugiego planu. A w zasadzie to pierwszego, jak podczas Interstellar, kiedy w trakcie niemych scen w przestrzeni kosmicznej skupić się mogłem jedynie na głowie, która z niepojętych przyczyn widniała na skrzydle wahadłowca. Sam do niskich nie należę, wybieram miejsca w połowie sali, ale czasem i tak górski szczyt ograniczy widoczność. Trudno mieć do kogoś pretensje o wzrost, ale można wysnuć teorię, że jeśli los obdarzył cię centymetrami w pionie, to popróbuj sportu, a w trosce o komfort otoczenia wybieraj wyższe rzędy w kinie. I w drugą stronę też – jeśli jesteś niski to siadaj bliżej, albo nie narzekaj, że z tyłu nie widzisz. To jednak błahostka.
Gorsi są spóźnialscy. Chęć ominięcia reklam jest co prawda zrozumiała, ale kiedy ktoś spóźnia się kilka, kilkanaście minut na film, a potem przeciska się bezceremonialnie przez widzów, którzy byli na czas, to już w porządku do końca nie jest. Czasem wyjdzie tak nie z własnej winy, ale wtedy można zrobić angielskie wejście i bez zwracania uwagi elegancko się usytuować. Jest jeszcze typ Johnny’ego Walkera. Nie tego brunatno-złocistego w butelce, ale tego wędrującego z etykiety. Ciągle chodzi, wychodzi i wraca. Pal sześć, jeśli znika bokiem, gorzej jeśli robi spacerniak przed ekranem. Może pęcherz ciśnie, wtedy współczuję, ale jeśli sprawdza, czy w barze zmniejszyła się kolejka, to sympatii nie mam. Albo jeśli łazi tak z nudów. Zirytować potrafią też tacy, którzy przed seansem zajmą twoje miejsce i nie widzą w tym problemu. Jak pewien mężczyzna podczas seansu X-Men: Apocalypse, który na grzeczną uwagę zareagował stwierdzeniem: „Patrz pan ile pustych miejsc”. „No to wybierz pan sobie jedno i usiądź, a to wykupione zostaw” – odparłem. Jeśli o nic innego, to o same zasady chodzi. Wstał obrażony, że niby cyrk robię. Taka bezczelność potrafi skazić zabawę już na przywitaniu.
Damulka śmiechu warta
Przez wzgląd na osobiste doświadczenia ochrzciłem ten podrozdział żeńską przypadłością, ale prawda jest taka, że mężczyźni cierpią na nią równie często. Znacie tę sytuację. Leci komedia, jest zabawnie albo przynajmniej powinno tak być, sala się śmieje. Jest też jedna osoba, która śmieje się ciut za głośno, ciut za długo i jeszcze powtarza to przy każdej innej scenie. Po czasie nie wiesz już, czy to procenty czy może szyderstwo, ale zaczynasz się irytować. Nieoficjalny zespół zaburzeń śmiechu Jokera może mieć też inne, równie doskwierające objawy. Jak infantylny śmieszek podczas scen erotycznych czy też parskanie w obliczu powagi.
Problem narasta, jeśli ów nienaturalnie dobry nastrój udziela się parze. Takiej, która przyszła razem do kina, nie na film. Wymiana płynów ustrojowych i profilaktyczne badanie stref intymnych owocuje odgłosem zasysania i pojękiwaniami. A od nich już niedaleko do komfortu jednych i dyskomfortu drugich. Uprawiajcie miłość tam, gdzie może kwitnąć, to tutaj przypomina uprawianie buraków. Śmiechu warte, nie?
Głośna gadka
Przechodzimy do ciężkich dział. Zdecydowanie najczęstszym i prawdopodobnie najbardziej irytującym zachowaniem w kinie są głośne rozmowy. Występują w każdej odmianie, niezależnie od wieku czy płci. Ostatnio spotkałem się z nimi podczas seansu The Conjuring 2, co było podwójnie bolesne, bo horror wymaga, żeby na sali zachowano choć minimum klimatu grozy. Chamstwem – bo inaczej nazwać się tego nie da – popisywała się grupka mężczyzn na oko w wieku 30 lat. Na nic zdawały się prośby i uwagi o uciszenie. Na nic wołania o uczucie filmowej empatii. Pozostali głusi, głusi i głośni przez cały seans, czym doszczętnie zrujnowali przyjemność płynącą z oglądania i chęci bycia wystraszonym. Komentowali zachowania bohaterów, rzucali błazeńskie żarty najniższych lotów, rozmawiali na przypadkowe tematy i ignorowali obecność innych. Znacie to. Nieważne co rozgrywa się na ekranie, to w Was budzi się żądza mordu. Żeby tak zrobić im michaelamyersa, jasonavoorheesa, freddykruegera, albo chociaż rzucić wiązanką à la channeloberlin - "wskaż mi kto cię spłodził, to cię pomszczę".
Jestem pewien, że przywołacie przynajmniej jedną podobną sytuację. Wycieczkę szkolną, młodocianych chuliganów, psiapsiółki, starszych chuliganów, koksów, hipsterów etc. Kretynów i kretynki, mówiąc delikatnie i bez profilowania. Rozmowy w kinie zakazane nie są. Można szeptem wymienić parę uwag z towarzyszem. Można zwerbalizować zachwyt, czy inną nieznoszącą stłamszenia emocję. Nawet okazyjne przekleństwo nie zrazi, szczególnie jeśli jest to reakcja na wyjątkowo drastyczną bądź zaskakującą scenę. Pamiętam staropolską „kurwę” rzuconą podczas śmierci Neila Patricka Harrisa w Gone Girl. Reakcja wulgarna, ale jak ulał. Można ją zrozumieć. Jeśli jednak ktoś bezczelnie rozmawia na głos, to nawet jeśli przepisów nie łamie, należy mu się miejsce w więzieniu. W celi obok tych, którzy kończą rolkę i nie wyciągają nowej, zostawiając ofiarę z gaciami w kostkach. Paragrafów na takie ceregiele nie znajdziemy, ale w świetle choćby kodeksu geekowsko-braterskiej solidarności poczytać należy je za przestępstwa. Grzechy ciężkie, jeśli wolicie.
Ten świecący drań
W odwróconym dekalogu takowych grzechów drugie „zakazanie” stanowią telefony komórkowe. Mobilna plaga, którą regulamin kinowego zachowania próbuje zwalczać – regularnie ignorowaną – prośbą o wyłączenie urządzenia. Nagminnie zdarza się więc, że komuś komórka się rozdzwoni, albo alarm włączy w nieodpowiednim momencie i wytrąci widza z rytmu. To jednak pikuś, znacznie gorzej dzieje się, kiedy delikwent z rozmysłem i bezceremonialnie z tego telefonu korzysta. Bo koniecznie musi wysłać SMS, sprawdzić Facebooka, albo – o zgrozo – zadzwonić do żony w trakcie filmu i zapytać, co to miał kupić w drodze do domu.
Z takim występkiem wiąże się moje zdecydowanie najgorsze wspomnienie. Rzecz działa się na pokazie Sin City: A Dame to Kill For. Pamiętam, bo było to niedawno, a nie zapomnę, bo zaczęło się od niezgaszonych lamp na sali. Zanim ktoś naprawił swoje niedopatrzenie, wstęp filmu miałem z głowy. Katastrofa zaczęła się jednak chwilę później, kiedy dwóch dwudziestokilkuletnich drani w rzędzie przede mną wyjęło telefony i zaczęło nimi błyskać i świecić. Pajac pierwszy grał w grę wyścigową (serio), Pajac drugi surfował po mediach społecznościowych. Urządzenia trzymali na wysokości wzroku, rozmawiali o liczbie subskrybentów swojej strony, olewali resztę obecnych osób i nie patrzyli na ekran, dopóki nie występowała na nim roznegliżowana Eva Green. Gotowałem się w środku. Z prawego ramienia słyszałem szept Dwighta: „Never let the monster out”. Nie wypuszczaj bestii, wejdziesz w dyskusję i już na filmie nie skupisz się wcale. Z lewego dochodził jednak zabarwiony tanią ironią i jeszcze tańszym chmielem głos Ferdka: „Co tak sterczysz jak widły w gnoju?!”. Coś zrobić trzeba było. Nie tego mnie Dragon Ball uczył, żebym chował dumę w kieszeń. W końcu wstałem i… przeniosłem się kilka rzędów wyżej. Męskość ucierpiała, honor został nadszarpnięty, ale Pajac pierwszy z Pajacem drugim zniknęli z pola widzenia i drugą połowę filmu obejrzałem w spokoju.
Rodzinny brak wartości
Kino to także rozrywka familijna. Nie najgorsza forma wspólnego spędzenia czasu, chyba że podejmowana ze złych pobudek. Jak ojciec zabierający latorośl na Deadpool, który po chwili nerwowo wierci się w fotelu ze strachu, czy uszy młodemu nie zwiędną i psychika nie uschnie. Jeszcze gorzej jeśli zabrał dziecko, bo sam chciał film obejrzeć. On skupiony na filmie, zaś młody wierci się z nudów. Nierozsądni są też rodzice zabierający raczkujące dopiero i nieświadome fabuły pociechy na np. Inside Out. Maluchy uśmieją się być może na feerii światełek, ale przesłania nie wyłapią, a starsi i tak skupiają się na karmieniu, dostarczaniu soczku i pytaniu, czy nie chce się siusiu. Nie zdrowiej i przyjemniej piknik na świeżym powietrzu urządzić?
Bywa też tak, jak zdarzyło mi się na Spectre, że nastoletni syn ekscytował się do tego stopnia, że musiał od razu o tym powiedzieć tacie. Z początku jest to urocze. „Ale akcja! Ale to było fajne! Tato, widziałeś?”. Szybko zaczyna jednak mierzić, szczególnie kiedy ojciec podsyca syna („A patrz, co teraz będzie się działo! To będzie dobre!”) zamiast wytłumaczyć mu, jak ma się zachować. Widać sam nie wie. Irytująca jest też samolotowa przypadłość kopania w fotel. Nieważne czy leciutko, czy ile fabryka dała. Niby darmowy seans 4D, ale kiedy grzeczna uwaga i wymowne spojrzenie nie wystarcza, to cierpliwość i wyrozumiałość kończą się błyskawicznie.
Chipsy, gorzała i cukierki
Skoro już o jedzonku wspomniałem, to warto temat rozwinąć. Szeleszczące opakowania, grzechotanie, bekanie, mlaskanie i siorbanie to kolejne zmory kinomaniaka. Efekty dźwiękowe czasem idą też w parze z zapachowymi. W klimatyzowanej sali woń sera albo kebabu (!?) rozchodzi się szybko. Alkohole też z reguły dają się wyczuć. Na seansie Ant-Man koks kilka miejsc ode mnie delektował się piwem i głośno komentował film. Wyszedł w połowie ku uciesze mojej i widowni. Na seansie Star Trek Beyond wytatuowany mięśniak masakrował paczkę chipsów. Aż do napisów końcowych. A to tylko ostatnie, pierwsze z brzegu przykłady.
Ze spożywaniem pokarmów i napojów wiąże się także zjawisko „syfiarstwa”. Popcorn sypiący ci się pod nogi i chlustająca cola. Bałagan nigdy specjalnie mi nie przeszkadzał, ale kiedy w kinie mam taki bajzel pod nogami, a podeszwy butów kleją mi się do podłogi, to czuję się nieswojo. Nie chcę czynić też osobistych podjazdów, ale jestem nieco zniesmaczony, kiedy puszysty koleś obok mnie wylewa się z fotela (okej, bywa), a jeszcze trąca mnie łokciem, bo musi manewrować nachosami na trasie tacka — buzia (nie okej). Popcornu i przekąsek w kinie absolutnie nie myślę zabraniać, choć są filmy, do których szamanko nie pasuje. W każdym razie jeść ludzka rzecz, ale można robić to z klasą i umiarem.
Do piekła i z powrotem?
Nie o takim piekle z ponumerowanymi rzędami myślał Dante, ale i takie ma niestety miejsce. Nie będę demonizował tematu, bo nie dzieje się tak zawsze. Ba! Zaryzykuję stwierdzenie, że atmosfera w kinie jest najczęściej nienaganna. Zdarza się też jednak inaczej i chociaż opisane wyżej sytuacje potrafią naprawdę zniechęcić do dalszego inwestowania w bilety, to i tak wracamy do multipleksów i ryzykujemy kolejną podróż w czeluść ogni piekielnych. Kino to nie filharmonia ani teatr. Rządzi się innymi prawami i nie potrzebuje wprowadzania zakazów. Abstrahując od intelektualnego wzbogacenia, chodzi przecież o rozrywkę, zabawę i fajne spędzenie czasu.
Clou sprawy tkwi w tym, żeby zachować kulturę osobistą i maniery. Podstawowe zasady savoir-vivre'u. Odrobinę dobrego wychowania i pomyślunku. Na cokolwiek by nie przyszła ochota, można zrobić to dyskretnie i bez przeszkadzania innym. Telefon można wyciszyć, obniżyć jasność, zasłonić ręką albo odzieniem. Rozmawiać można szeptem, nachylić się, albo odzywać się w odpowiednich (np. głośnych) momentach. Pożywiać się też można bezinwazyjnie. Jeśli ktoś łamie te proste wytyczne, to należy grzecznie zwrócić mu/jej/im uwagę. Uprzejmie, ale raczej raz, ponieważ każde kolejne interwencje grożą tylko eskalacją i awanturą. Od spraw porządkowych jest obsługa, to jej należy zgłaszać najcięższe przewinienia i wszelkie inne wątpliwości. W idealnym świecie obyłoby się bez takich dylematów. Na drodze ku utopii wystarczy jednak zrozumieć jedną życiową prawdę – twoja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Każda wolność, a szczególnie ta związana z kupnem biletu.
Świat z tego powodu nie upadnie, ale trudno mi powiedzieć, kto jest bardziej szalony – ja, że rósł we mnie ten manifest, czy wszyscy ci, którzy na zasady leją. Owej nocy podążałem do domu, tak sobie właśnie wspominając i mędrkując. Przestały mnie jednak obchodzić progi niebios. Jechałem na drodze gniewu. Wracałem, życząc wszystkim grzesznikom „Yippie Ki-Yay”. Wracam. „With a vengeance”.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe