Stan Lee kontra świat
Ostatnia awantura ze Stanem Lee... Nie, jeszcze raz. Ostatnia awantura o Stana Lee mnie nieco zniesmaczyła, bo choć sam zainteresowany wszystko zdementował, to, jak mówią, smród pozostał.
Kogo odłączyli na początku kwietnia od netu, ten może nie być świadomym afery, jaka się rozpętała, lecz nie będę lał wody i powtarzał tego, co da się znaleźć paroma kliknięciami, jeno ograniczę się do ogólnego i niezbędnego zarysowania sprawy. Otóż pojawiły się zarzuty, podparte relacjami prasy najzupełniej poważnej, że po śmierci żony Stan zupełnie się pogubił (co jest, cholera, całkiem zrozumiałe) i żerują na nim ludzkie sępy, którymi zawiaduje nie kto inny, jak skłócona z nim córka. Owa zorganizowana grupa, prócz klasycznych już przekrętów natury finansowej zakończonych magicznymi sztuczkami znanymi jako „znikające pieniądze” i „zakup nieruchomości na lewo” miała przejąć kontrolę nad praktycznie każdym aspektem życia komiksowej legendy, zmuszając go tym samym do wielogodzinnych sesji z długopisem i niekończących się spotkań z fanami, co jest zdecydowanie ponad siły faceta dobijającego powoli do setki. Niesławą cieszył się filmik z jakiejś imprezy, na której Stan faktycznie wyglądał jak Bernie z pamiętnego filmu Teda Kotcheffa (żart nie mój). A przypominam, że za taką przyjemność trzeba zapłacić niekiedy nawet i kilkaset Jerzych. Ale jakby tego było mało, potem poszła plotka, że upuszczono mu krwi, którą zmieszano z tuszem i zaczęło się mówić niemalże o ubezwłasnowolnieniu Stana, na co zareagował Kevin Smith, oferując mu pryczę u siebie. Lecz, jak pisałem na początku, Lee zbył to wszystko machnięciem ręki i skwitował jednoznacznie, że to nic innego jak wyssane z palca pierdoły. Rozeszło się po kościach. Rzecz jasna możemy dyskutować, czy go przypadkiem do tego nie przymusili. I jestem pewien, że to nie ostatni rozdział tej historii.
Z niejakim rozrzewnieniem myślę o Stan Lee, który jeszcze Stanem nie był. Sam się na tę chwilę nie załapałem. Miałem szczęście parę razy otrzeć się o niego na różnorakich spotkaniach, ale wtedy był już gościem, na którego epizodzik czeka cała sala kinowa, choć dla połowy ludzi jest pewnie „tym śmiesznym dziadkiem”. Kumpel, który bywa na Comic-Conie w San Diego od jakichś dobrych dwudziestu lat (ma po sąsiedzku) opowiadał mi, że zanim poskładano do kupy MCU, na luzie można było Stana złapać na korytarzu, pogadać, podsunąć pod nos komiksy do podpisania bez obawy, że obok za moment wyrośnie rosły ochroniarz i wydusi z nas ostatnie dolce. Ale na swoją obecną pozycję pracował latami. Przed laty śmigał od wybrzeża do wybrzeża, próbował załatwić jakieś kontrakty z hollywoodzkimi producentami, z zazdrością patrząc, jak DC trzepie swoje blockbustery. Bez powodzenia. Organizował rozmaite imprezy (skrzyknął ludzi nawet na zainscenizowany ślub Spider-Mana z Mary Jane), zakładał fan kluby i zrewolucjonizował przemysł komiksowy nie tylko jako scenarzysta (o tym za chwilę, drodzy fani Kirby'ego), ale także, a może przede wszystkim, marketingowiec dostrzegający niebagatelną rolę braci komiksowej jako społeczności. Wyznaczył na całe lata swoistą linię demarkacyjną pomiędzy „korporacyjnymi cyborgami z DC” a „fajnymi chłopakami z Marvela”. Odpisywał ludziom na listy. Czytelnicy byli po imieniu z redakcją, choć nigdy jej na oczy nie widzieli. I Stan nadal jest tym gościem, tyle że skapitalizował sukces owej wykreowanej persony, dlatego można kupić perfumy firmowane jego nazwiskiem i pluszowe maskotki z charakterystycznym wąsem. Dlatego też niejednemu czytelnikowi zakwitło choć raz pod czaszką całkiem zasadne pytanie, ile tak naprawdę jest Stana w Stanie? Albo jeszcze lepiej: ile Stana kiedykolwiek było w Stanie? Bo, oczywiście, od dawna Lee nie ma już nic wspólnego z komiksami, zajmuje go, po prostu, bycie Stanem, lecz liczne są też głosy, że, tak po prawdzie, nigdy nie miał. A przynajmniej nie tyle, ile zwykliśmy myśleć, że miał.
Znane są różnorakie anegdoty opisujące jego wybryki jako naczelnego Marvel Comics, z których moją ulubioną jest ta o nosie Iron Mana. Kazał go bowiem dorysować, a potem, kiedy zobaczył gotowy komiks, z przerażeniem cofnął swoją decyzję, dopytując się, kto wpadł na tak idiotyczny pomysł, zupełnie szczerze nie pamiętając swojego polecenia. Bo jednak był tytanem pracy, choć z czasem zrezygnował z pisania scenariuszy i, trochę na odczepnego, tylko machał kolejne szkice fabuł (miał ich podobno całą szafę), lecz nawet jeśli Stan faktycznie zrobił tylko połowę tego, ile mówi, że zrobił, to i tak jest gigantem. Podkreślam przy tym, że nie jestem jego apologetą, ale nie sposób nie docenić tego wybuchu kreatywnej energii, który stał się również jego udziałem, przy czym „również” jest słowem kluczowym. Stan rzadko (nigdy?) nie działał samodzielnie, zawsze miał przy sobie świetnego rysownika, który był Lennonem dla jego McCartneya. Prawdopodobnie nie dojdziemy już nigdy, jaki udział procentowy w wymyśleniu takiego Spider-Mana miał Steve Ditko (który zawsze był odludkiem i niechętnie rozmawiał na ten temat, a jeśli już coś mówił, to nie były to rzeczy, które Stan chciałby usłyszeć) i czy to Jack Kirby nie powinien być dzisiaj hołubiony tak jak Lee jako twórca uniwersum Marvela (powinien). Ba, kołacze mi się po głowie, że któregoś razu się ponoć rozpędził i powiedział, że wymyślił Kapitana Amerykę. Lecz, mimo owych kontrowersji, trudno mi się zgodzić z zatwardziałymi oponentami Stana, bo, jak powiedziałem, nie sposób umniejszyć jego zasług dla popkultury. Tyle że przydałoby się laurki wręczyć i reszcie, gdyż wydaje się, że Lee namaścił samego siebie na twarz amerykańskiego komiksu, przysłaniając inne.
Mam jeszcze jedną anegdotkę ze Stanem, od której zawsze robi mi się cieplej na serduchu. Jack Kirby, parę lat po rozstaniu z Marvelem, był gościem audycji radiowej. Tak się złożyło, że przy odbiorniku siedział Lee. Zadzwonił wtedy do studia i panowie pogadali sobie szczerze, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Zapis tej rozmowy czytałem wielokrotnie, bo tłumaczyłem Marvel Comics: The Untold Story, gdzie go zawarto. I gdy teraz powracam do niej pamięcią, to myślę o tym, że chciałbym, choć można uznać to za myślenie naiwne, bo przecież chodzi o niemałe pieniądze, aby fetor po ostatnich skandalach też się rozwiał. My, komiksiarze, na to zasłużyliśmy.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe