Taika Waititi o Nasza Bandera oznacza śmierć: Nudzi mnie pokazywanie współczesności w kinie i telewizji [WYWIAD]
Na HBO Max debiutuje właśnie nowy serial komediowy Nasza bandera oznacza śmierć w reżyserii Taiki Waititiego. Z tej okazji rozmawiamy z tym niezmiernie utalentowanym twórcą o pracy nad tą produkcją oraz inspiracjami, jakimi się kierował.
DAWID MUSZYŃSKI: Nieczęsto sięgasz po produkcje, w których realizujesz scenariusz niebędący twojego autorstwa. Co w takim razie urzekło cię w komedii osadzonej na statku pirackim?
TAIKA WAITITI: Szczerze? Jestem znudzony 90% produkcji, które są realizowane obecnie, ponieważ większość z nich skupia się na współczesności, a ta mnie nie interesuje. Jestem nią przecież otoczony codziennie. No może z wyjątkiem Euforii. Gdy przeczytałem scenariusz Nasza Bandera oznacza śmierć, nagle obudził się we mnie mały chłopiec, który oczami wyobraźni widział siebie na ogromnym statku w kostiumie pirata. Zawsze o tym marzyłem, więc postanowiłem zrobić sobie tę przyjemność i zrealizować ten dawny cel. Do tego doszedł jeszcze fakt, że mogłem nie tylko wyreżyserować ten serial, ale wcielić się w takie skrzyżowanie pirata z motocyklistą rodem z Mad Maxa. Po prostu nie mogłem odmówić. Nikt mi przecież takich ofert na co dzień nie składa.
Podobno David Jenkiens napisał rolę Czarnobrodego, mając na myśli właśnie ciebie.
To prawda, tym mnie skubaniec przyciągnął do projektu. Jest to zresztą jedna z tych nielicznych okazji, w których nie muszę sam wymyślać jakiegoś sposobu, by pojawić się na ekranie w produkcji, którą reżyseruję. I powiem ci szczerze, Dawidzie, po raz pierwszy od dawna przypomniałem sobie, jak fajny jest zawód aktora, gdy nie musisz myśleć o różnych rzeczach, tylko skupiasz się na graniu postaci. Ktoś inny ją wymyślił, a ty masz tylko dać jej ciało. To cudowne uczucie, o którym przez jakiś czas niestety zapomniałem. Ale wróciło!
Jest to serial przedstawiający prawdziwą historię w komediowy sposób. Zapoznałeś się może z historią Stede’a Bonneta, zwanego również Piratem Gentlemanem?
Nie jestem fanem czytania takich książek, przygotowując się do realizacji projektu. One potrafią bardzo ograniczyć proces twórczy. Wiem, że David Jenkins, który jest autorem scenariusza, zapoznał się z materiałami źródłowymi, to mi wystarczyło. Jak słusznie zauważyłeś na początku, nie pracowałem przy scenariuszu, więc mogłem sobie pozwolić na pewną dozę luksusu niewiedzy i frywolnego podejścia do realizacji tej historii. Próbowałem coś o nim przeczytać na Wikipedii, ale było tam za dużo literek (śmiech). Inaczej było przy postaci Czarnobrodego, którego również gram. Tu chciałem coś o nim przeczytać, ale tak się dziwnie złożyło, że o nim to akurat nic nie wiadomo - oprócz tego, że istniał. Los nie chce najwidoczniej, bym czytał. Co zrobić? (śmiech)
Miałem wrażenie, że świetnie się bawiłeś, wcielając się w Czarnobrodego.
Powiem ci, że to było podobne uczucie do przebierania się z Hitlera w Jojo Rabbit. Zakładasz ten kostium i od razu czujesz się dziwnie. Na twarzy masz brodę, która jest strasznie niewygodna, z głowy zwisają ci długie włosy, które co chwila ładują ci się do buzi, na sobie masz strój, który nie przepuszcza powietrza, więc non stop jest ci gorąco. Masakra. I chciałbyś się poskarżyć na to wszystko reżyserowi, ale nie możesz. Czułem się bardzo niekomfortowo, co chyba było po mnie widać, bo ludzie myśleli, że jestem w mojej postaci cały czas przez to zdenerwowanie. W ogóle nie podchodzili pogadać, by mnie nie wytrącić z postaci. Były dni, gdy czułem się bardzo samotny. Gdy teraz o tym myślę, to było akurat zabawne.
Wiesz, co jeszcze było fajne? Czarnobrody miał dość bycia piratem, a ja miałem dość noszenia tego kostiumu, więc nasza niechęć się pokrywała, tylko uwierzytelniała sytuację, w której się znajdowaliśmy. To jest prawdziwa filmowa synergia!
A zastanawiałeś się, kim Czarnobrody by był, gdyby osadzić go we współczesności?
Zawsze się zastanawiam nad takimi wykręconymi historiami, więc mam nawet przygotowaną odpowiedź. Byłby pewnie DJ-em. I to nie takim, który pojawia się w klubach, ale raczej takim, który marzy o nagraniu albumu ze swoimi ziomkami. Komponowałby pewnie pełne nostalgii utwory o tym, jak to fajnie było dorastać w latach 80. I pewnie byłby to taki mityczny album zamknięty w zdaniu: „Kiedyś go chłopaki nagramy i podbijemy świat”. Rozumiesz, o co mi chodzi? Takie puste zdanie mające tylko być wymówką przed samym sobą, dlaczego dalej mieszka się z rodzicami.
Czym twoim zdaniem ten serial wyróżnia się od innych produkcji o piratach?
Nasza produkcja podchodzi do tematu piratów w mniej teatralny sposób. W odróżnieniu od takich Piratów z Karaibów u nas nie ma zbyt wielu pięknych ludzi. Odnosiłem wrażenie, że u nich każdy się codziennie kąpie. U nas jest bardziej realistycznie. Pamiętajmy, że życie pirata w dużej części polegało na siedzeniu na łodzi w oczekiwaniu na jakiś statek. W tym czasie ludzie się nudzili. Po prostu. I my to też pokazujemy. Fajnie było pokazać, co ta banda degeneratów robiła, by zabić czas, bo to były często bardzo nieoczywiste rzeczy.
Nie popsuje chyba nikomu zabawy, jak zdradzę, że serial był kręcony w studiu, a nie na wodzie. Trudno realizuje się taki projekt, gdy człowiek jest otoczony z każdej strony jedynie green screenem?
Z perspektywy reżysera powiem, że nagrywanie w takich warunkach jest dużo prostsze. Na wodzie pewnie byśmy nagrywali 2 godziny materiału dziennie, a tak możemy nagrać dużo więcej. Możesz kontrolować całe swoje środowisko, czego na otwartej przestrzeni nie jesteś w stanie zrobić. Do tego mogliśmy też wykorzystać technologię, z której korzystałem już chociażby przy nagrywaniu Mandaloriana, czyli wirtualnego planu zdjęciowego. Wygląda to tak, że mamy bardzo dużo ogromnych ekranów ustawionych dookoła statku, na których wyświetlany jest ocean. Do tego łódź się kołysze, wiatr wieje i masz uczucie, że naprawdę jesteś na otwartej wodzie. Wbrew pozorom niewiele musieliśmy dodawać później w postprodukcji komputerowej. Mało tego, mogę ci zdradzić, że wiele osób, także z obsady, cierpiało na chorobę morską, przebywając na naszym statku.