Jak poznałem waszą matkę – czyli niekomfortowy comfort show
Jak poznałem waszą matkę czy jak poznałem ciocię Robin? O tym, jak negatywny wpływ ma na nas przedstawione podejście do miłości i zakończenie. I o tym, jak ważną postacią jest Marshall.
Jak poznałem waszą matkę to sitcom, którego ostatni odcinek pojawił się 31 marca 2014. Dla wielu z nas jest to comfort show, po który sięgamy jak po żółty parasol na deszcz (chociaż niektórzy wolą na nim moknąć, trzymając w dłoniach niebieską waltornię). Serial zaczyna się w roku 2030, w którym główny bohater, Ted Mosby (Josh Radnor), aby opowiedzieć dzieciom historię poznania ich matki, przeuroczej basistki Tracy McConell (Cristin Milioti), cofa się ponad dwadzieścia lat. W tym czasie ich drogi się krzyżowały. Jednak czy na pewno konieczne jest poznawanie przez dziewięć sezonów losów całej paczki przyjaciół? Dlaczego przeżywamy ich wzloty i upadki, zamiast skupiać się na matce? Czy w opowieści niezbędny jest naczelny playboy Barney Stinson (Neil Patrick Harris), Lily Aldrin (Alyson Hannigan) z wielkim temperamentem, najmilsza osoba na świecie, czyli Marshall Eriksen (Jason Segel), i Robin Scherbatsky (Coby Smulders) – dziennikarka z daddy issues? Czy nie mógłby po prostu opowiedzieć historii zaczynającej się na peronie?
Ted całe życie chciał znaleźć „tę jedyną”. A co, jeśli wcale nie ma przeznaczonej nam osoby? A co, jeśli postrzeganie świata oczami głównego bohatera wpływa negatywnie na nas, którzy żyjemy w prawdziwym świecie? Moim zdaniem wzorzec miłości będący głównym wątkiem serialu jest niezdrowy i może być dla nas, realnych ludzi bardzo szkodliwy. Ted zapatrzony jest w swoje wizje idealnego związku. Podąża za nimi do tego stopnia, że nie ma problemu zerwać z dziewczyną w jej urodziny, bo „przegrała na loterii” i nie jest tą osobą, z którą on weźmie ślub. Nie chcę sugerować tutaj trwania w związkach bez sensu, ale wypadałoby mieć odrobinę empatii i wyczucia. Zwłaszcza kiedy postać kreowana jest na wrażliwego romantyka, speca od tego, czym miłość jest, a czym nie. Niestety, jego definicja miłości mówi o tym, że nieważne, jak destruktywna dla nas jest dana relacja, i tak powinniśmy w tym trwać, dalej kochać, bo inaczej to wszystko staje się po prostu czymś, o co nie warto walczyć. Nie wspomina o dbaniu o siebie i swój komfort, kieruje wszystko na drugą osobę. Skłania się wręcz do refleksji, że jeśli przestaliśmy kogoś kochać, to nigdy go nie kochaliśmy. Idąc dalej tym tropem, możemy dojść do wniosku, że była to strata czasu. Nie ma przemyśleń na temat tego, że każda głębsza relacja - niezależnie czy nadal trwa, czy jest zakończona - prędzej czy później pcha nas do samorozwoju, pracy i sprawia, że dziś jesteśmy sobą.
Krzywdzące jest to, że młoda osoba, której światopogląd dopiero się kształtuje i która zdążyła utożsamić się z postacią Teda, może uwierzyć w jego słowa. I w konsekwencji myśleć, że za osobą, którą kochamy, musimy gonić bez względu na wszystko. Że miłość wręcz musi boleć i dopiero wtedy jest piękna. Nie zauważa się wtedy, jak egoistyczne podejście i jak wiele wad faktycznie ma Mosby. Nie zawsze jest się też świadomym, że nie musimy powielać schematów naszych rodziców – jak na przykład w trzecim odcinku drugiego sezonu. Po każdym złamanym sercu coraz bliżej nam do głównego bohatera. Lata zajmuje zrozumienie, że przecież wszystko przyjdzie we właściwym dla nas czasie.
Zakończenie serii jest dla mnie co najmniej rozczarowujące. Po długim czasie dostaliśmy moment, w którym Ted w końcu był w zdrowym, dobrym związku. Jednak tytułową matkę faktycznie widzimy i poznajemy tylko w 25 odcinkach (a jest ich wszystkich 208), więc nie mamy czasu na cieszenie się ich szczęściem. Ledwo co zdążamy poznać i pokochać Tracy, a już w momencie, w którym pierwszy raz pojawia się na peronie (czyli sam początek ósmego sezonu!), dowiadujemy się, że umiera. Trzeba jednak przyznać, że podłożenie wtedy w tle The Funeral było naprawdę dobrą decyzją i sprawiło, że scena zapadła w pamięć. Tak samo, jak pojawienie się w deszczu z niebieską waltornią. Czy powtarzanie tego motywu było potrzebne? Czy tytuł serialu brzmi Jak poznałem waszą matkę, czy może Jak zmarnowałem dziewięć sezonów budowania postaci? Moim zdaniem finał pokazuje, że Ted nie zmienił się tak bardzo, jakby mogło się wydawać. Umacnia to widza w przekonaniu, że wcześniej wspomniana teoria miłości Mosby’ego jest słuszna. Spłyca to też jego relację z matką. Sugeruje, że wcale nie opowiada dzieciom historii wielkiej miłości rodziców. Rozczarowująco po prostu pyta je o błogosławieństwo ewentualnego związku z Robin. Warto przypomnieć, że jest ona byłą żoną jego przyjaciela, co sprawia, że cała sytuacja jest dla mnie dziwnie niekomfortowa. Przez cały czas Barney niesie złotą zasadę - bros before hoes, a jednak Ted zawsze wybiera dziewczyny zamiast przyjaciół. Do końca serialu było mu to wybaczane, jednak co później? Jak zareagował odmieniony córką Stinson? Tego niestety raczej nigdy się nie dowiemy. To mój kolejny argument za tym, że alternatywne zakończenie jest dużo lepsze.
Mimo wszystko Tedowi faktycznie udała się jedna relacja. Jego przyjaźń z Marshallem przetrwała niesamowicie dużo. To pokazuje, jak dużą wartością jest przyjaźń - czyli również miłość, po prostu nie ta romantyczna i wyidealizowana. Mosby i Eriksen akceptowali wszystkie swoje wady i wspierali się w każdym możliwym momencie, a ich kłótnie nie trwały długo. Jeśli mieliby robić prequel Jak poznałem waszą matkę chciałabym, aby nosił nazwę Jak poznałem waszego wujka Marshalla. Jest to duet najlepszych przyjaciół z prawdziwego zdarzenia, warty każdej walki. I przede wszystkim na przyjaźni – i na sobie – powinniśmy się skupić. Reszta się ułoży.
Natalia Kurasińska